wtorek, 27 grudnia 2011

...szukając codziennej Codzienności...

...słońce tuż koło południa zajrzało przez szyby do salonu oznajmiając tym samym o panującym na zewnątrz mrozie...bezdźwięczna chwila...przerwana przez przejeżdżający gdzieś w dole autobus...wydała się nader kusząca w swej niefrasobliwej grze pozornej kakofonii dnia...by wyrwać się z letargu bezświadomości i wtargnieniem swoim przerwać zamkniętą elipsę powtarzalności...za oknem ten sam codziennie zmieniający się widok ze stałymi elementami...budynków,przystanków,jezdni i wiecznie korkujących się samochodów i autobusów z każdym dniem ułudnie przypominający wczoraj...tylko o dzień starszy...na zimę siwiejący...niby dojrzalszy ponaglany doświadczeniem lecz popełniający wszelkie błędy młodości...jak go zmienić?jak ustawić się do tej czasoprzestrzeni by móc ją wyprofilować pozostając w opozycji i nie popłynąć z pędem codziennej codzienności w cyklu powtarzalności...
...zaparzyłem kawy stojąc jeszcze w nocnej bieliźnie i ciesząc się może z ostatnich promyków słońca w tym roku... gorący napar dostarczając tą zaprzyjaźnioną z moim krwiobiegiem kofeinę wywołał dawno nie odzywające się wściekłe psy grasujące po moim żołądku...wszedłem do kuchni a aromat ziół rosnących tu na oknie przeniósł umysł na rozpromienioną słońcem łąkę w którą biegnąc co sił opadamy tuląc się w te wszystkie zapachy aromaty i wonie...głód dążył za swoim ponaglając...otworzyłem zaklętą lodówkę i znalazłem  trochę pieczarek,cebulę,masło...to wystarczyło...włączyłem piekarnik by odpiec bułkę paryską...pod patelnią rozpaliłem płomień powoli rozpuszczając masło...cebulę szybko naciąłem w kostkę...drobną...dorzuciłem do jeszcze nie rozgrzanego a już płynnego masła pozwalając by żółty tłuszcz pokrył drobinki warzywa okalając dokładnie z każdej ze stron niczym tętniące życiem miasto otacza każdego jej mieszkańca niezależnie czy tego właśnie chce...cudny aromat rozprzestrzenił się po kuchni...zacząłem ścierać na tarce pieczarki...by chwile później dorzucić do całkiem już zrumienionej cebuli o lekko słodkawej woni...pieczarki odrazu puściły wodę a ja z premedytacją dusiłem je dotąd aż odparowała się cała...w świeżo wypieczonej bułce zrobiłem dziurę nożem do nadziewania... nałożyłem farsz do worka do szprycowania i zacząłem nadziewać bułki...hmmm...ten cudny smak świeżych pieczarek,lekko słodkawy od cebuli i pachnący masłem...przypomniał mi smak słynnych "hot-dogów" z pieczarkami które można było kupić na Nowomiejskiej wychodząc z Rynku Starego miasta...
...rozsmakowując się w nich zacząłem przyglądać się rozświetlanym promykami słońca dachom okolicznych budynków...nagłe i całkiem niespodziewane pukanie do drzwi ocknęło mnie z tych nurtujących myśli by swoją postawą pozostać niezmiennym wobec zmieniającego się świata a jednocześnie czynnie nie trwać w monotonii chwil upływających każdego dnia tak samo...
...otworzyłem drzwi by ujrzeć ukrywającego się za nimi sąsiada z mieszkania pode mną...lekko przestraszonego faktem iż mimo że przyszedł do mnie to otworzyłem mu...czasem z lękiem robimy rzeczy pełni nadziei że w ostatniej chwili coś nas uratuje i zwolni z przerażającego nas wyzwania...zaprosiłem go do środka...w rękach trzymał doniczkę z frapująco pachnącym ziołem...była to lawenda...
...nie został nawet na kawę...nie dotknął żadnego przedmiotu,nie usiadł na fotelu...wymieniliśmy kilka zdań...o pogodzie,zbliżającym się końcu roku i mojej krótkiej nieobecności...wyszedł... czasem do mnie wpada na kilka minut nigdy niczego nie je,nie pije,niczego nie dotyka...jest ciut starszy ode mnie kiedyś pracował jako informatyk w dużej korporacji...teraz mieszka z matką,od której dowiedziałem się że cierpi na nerwicę natręctw po tym jak dwa lata temu żona wraz z córką zniknęła z jego życia... nie tłumacząc mu dlaczego nie ma już dla nich jutra...pozostawiając krótką informację by ich nie szukał... oczywiście że szukał...odeszła z kolegą z pracy...przenieśli się do Londynu...nawet widział jego odprowadzającego ich córkę do szkoły...po depresji pozostał mu lęk przed światem,jego brudem i obsesyjna chęć pozostania czystym...
...cieszę się że zdobywa się na tą walkę z samym sobą i czasem do mnie przychodzi pogadać o pogodzie...
...zapach lawendy wprawił mnie w oszałamiającą potrzebę wykorzystania pewnego przepisu który poznałem na wycieczce po Lombardii... ubrałem się i wyszedłem na spacer i jednoczesne zakupy by móc przygotować kolację... Aleje Jerozolimskie swym mroźnym powietrzem pełnym wielkomiejskiej mieszanki zapachów otuliły mnie...powędrowałem ku sklepom by kupić pierś z kurczaka razem z kością od skrzydła i skórą,ser Ricotta i kilka pomarańczy...do tego kuskus i kilka świeżych fig...
...dzień w swej odwiecznej walce z nocą musiał ustąpić pola i pozwolić na nadejście mroku...
...rozpaliłem w kominku...w kuchni wciąż królował zapach lawendy...pierś osoliłem grubo ziarnistą solą morską,czarnym pieprzem świeżo zmielonym z młynka posypałem po wierzchu...Ricottę lekko osoliłem i wymieszałem ze sporą ilością kwiatów lawendy następnie workiem do szprycowania wcisnąłem tą masę pod skórę piersi...figi naciąłem od góry...zagotowałem bulion wyjęty z zamrażalnika...nagrzałem piekarnik...
...na największym płomieniu postawiłem patelnię i lekko skropiłem oliwą...by na dobrze rozgrzanym tłuszczu zacząć rumienić począwszy od skóry pierś z kurczaka...intensywny i delikatny zarazem aromat rozszedł się po kuchni i okolicy gdyż na chwilę otworzyłem okno...do żaroodpornego naczynia wsypałem kuskus i zalałem go bulionem zmniejszając o jedną trzecią proporcje na wierzch położyłem figi źdźbła lawendy i piersi z kurczaka skórą do góry...przykryłem i wstawiłem do nagrzanego piekarnika na dwadzieścia minut...z obranych pomarańczy wyciąłem fileciki,by z pozostałego miąższu wycisnąć sok do rondelka i zredukować z odrobiną cukru...na sam koniec dorzucając fileciki i nie dusząc by się nie rozpadły...
...nałożywszy połowę potrawy zaniosłem na dół do sąsiada w podziękowaniu za nadanie nowego aromatu dzisiejszemu dniowi...otworzyła jego matka nieco zaskoczona...
...jest tuż przed dziewiętnastą kiedy w całym mieszkaniu panowała aura jak łąkach Lombardi porośniętych lawędą wreszcie zrozumiałem że nieunikniona jest codzienność...pozostawanie w opozycji to odnajdywanie małych przyjemności które nadają tej powtarzalności dnia swój odrębny rozdział pełen barw,smaków i aromatów...jak choćby lawendy...
...dźwięk przekluczanych zamków znamionujący Jej nadejście...odnalazł  jeszcze jeden pozytyw  codziennej Codzienności...

wtorek, 13 grudnia 2011

...krusząc niemiłosiernie...

...poranek zmierzchał się ku szarościom dnia snując się przez śródmiejskie osiedla tworząc swą czarno-białą opowieść o nieskrywanej samotności tłumu tłoczącego się na przystankach tramwajów...stukot wdarł się w monotonię dźwięków za którym tak tęskniłem...wyrywając z gęstej masy tłumów garść za garścią ludzi niewyróżniających się z tła a jednak walczących o swoją niepowtarzalność...perspektywa okna w sypialni pozwala z zabawnym spostrzeżeniem ten proces oglądać...6:57 zawsze ta sama szaro-beżowa grupa mieszkańców stolicy zmierza ku przystankowi by nieczekawszy chwili odjechać stukocącym tramwajem lini 24 w kierunku Gocławka...mężczyzna w grafitowym płaszczu z szalem w tym samym deseniu co dzień trzymający "wyborczą" przychodzi zawsze pięć minut wcześniej i udając że czyta obserwuje młodą kobietę zawsze w szpilkach obojętnie od temperatury,zadeszczenia czy zatrważającej ilości śniegu na owym przystanku,ona zawsze niedostrzeżenie nie dostrzega tych spojrzeń co i rusz poprawiając zawsze rozpuszczone na plecy włosy w kolorze pszenicy...mężczyzna zawsze wsiada za nią wciągając w nozdrza jej perfumy i pewnie nie przestaje o niej myśleć nawet po przerwie lunchowej...flirtują już tak drugi rok...i wierze że kiedyś on podejdzie do niej i jak nigdy dotychczas w swoim życiu-pełen odwagi z całkowicie opanowanym głosem zaproponuje by od dziś razem jeździli tym tramwajem wcześniej jedząc wspólnie śniadanie...takie kruszące się niemiłosiernie uczucie?gdy piętnaście minut później widzę go jadącego z powrotem...około rok temu zmienił miejsce pracy...lecz nie może sobie odmówić tej nadziei że kiedyś się odważy...człowiek wszystko może zmienić byle pozostała w nim nadzieja na to "coś" ważnego w jego życiu...
...zaparzyłem sobie kawy...odpiekłem croissanta...dorzuciłem drwa do kominka...i rozsiadłszy się w fotelu pławiłem w myślach(krusząc niemiłosiernie)...że już nie muszę udawać że czytam "wyborczą" na przystanku...ta myśl przyprawia mnie o szelmowski uśmieszek za każdym razem kiedy do mnie dociera jakim to Szczęściem jest Ona...moim Szczęściem...
...przyjemne ciepło biło od kominka...z głośników Bjork śpiewa o pełni miłości...południe zastało mnie z książką w ręku i pustej filiżance po kawie...wściekłe psy grasujące w żołądku znów dały o sobie znać ujadając...otworzyłem zaklętą lodówkę mając nadzieje że nie będę musiał jeszcze wychodzić na ten nie rozgrzany od nieobecnego słońca dwór by coś zjeść na ten wczesny lunch...jajka,trochę liści szpinaku,plaster wiejskiej szynki,otwarta butelka rieslinga...hmm...właściwie czemu nie pomyślałem i zabrałem się do podszykowania dawno nie jedzonych jajek po benedyktyńsku...odpaliłem palnik,płomień buchnął okalając postawiony na nim rondel i w jednej sekundzie odparowywując kropelki wody z zewnętrznych jego brzegów...nalałem wody,posoliłem i zakwasiłem octem winnym...na jeszcze mniejszym palniku w jeszcze mniejszym rondelku zacząłem odparowywać kieliszek rieslinga z dwiema szczyptami soli i cukru i źdźbłem tymianku rosnącego tu na oknie w kuchni...do małej miseczki wybiłem cztery żółtka i postawiłem na rondlu z zakwaszoną wodą i zmniejszyłem na minimalny płomień...mikserem na najszybszych obrotach zacząłem ucierać żółtka napuszając masę ze szczyptą cukru... i dolewawszy powoli,stopniowo odparowany do jednej czwartej kieliszek rieslinga...uważając by się nie przegrzały ucierałem intensywnie je aż zaczęły gęstnieć i wtedy zestawiłem z oparów wodnych...na chłodnym blacie kiedy żółtka jeszcze nie zaczęły opadać zacząłem rózgą wtłaczać sklarowane masło w ilości około stu gram...dbając oto by się nie zważył...na koniec dodałem odrobinę zredukowanego soku pomarańczowego nadając intensywnie cytrusowy aromat aczkolwiek nie na tyle by zawładnął tym sosem Hollandaise...
...rozgrzałem olej na patelni...i zrumieniłem przekrojony na pół plaster szynki z obu stron...cudny aromat i dźwięk skwierczącego tłuszczu sprawił że ujadanie w moim brzuchu wzmogło się głusząc wszystko dookoła...
...w tym samym czasie wlałem dwa jajka na intensywnie gotującą się zakwaszoną wodę tworząc jajka w koszulkach gotowane nie za długo by żółtko pozostało płynne...po zdjęciu szynki wrzuciłem parę listków szpinaku szybko je soterując by nie straciły koloru...w piecyku bułeczki pszenne właśnie się upiekły,na jeszcze gorące połówki położyłem po pół plasterku szynki.po odrobinie szpinaku,po jajku w koszulkach polawszy sosem zapiekłem pod salamandrem aż się zrumienił...hmmm...ta rozkosz podniebienia i to że moje wściekłe psy kryjące się tam w żołądku natychmiast przestały ujadać sprawił że popadłem w leniwe rozczulenie...ocknąłem się z letargu...i znów niecne myśli dopadły mój umysł...nie udało mi się o wszystkim porozmawiać z Mamą...i bierna postawa i choroba oczu(jak zwykła mi zawsze tłumaczyć w dzieciństwie kiedy zbierało się Jej na płacz) objawiająca się silnym łzawieniem sprawiły że domyśliłem się że nie odejdzie od Ojca...ostatnio wydzwania On do mnie zapraszając na kolacje...a ja jak zawsze wymawiam się brakiem czasu...najwidoczniej tak musi być...
roztargniony tymi myślami wyszykowałem się wychodząc na przełaj w zmrożoną stolicy ulice...
teraz nie musiałem nurtować się czy do mnie przyjdzie...zawsze wpada koło dziewiętnastej na kolacje...czasem zostaje do rana,czasem wraca po nocy taksówkami...
...poszedłem zatłoczoną Marszałkowską w kierunku pl.Zbawiciela by tam u zaprzyjaźnionego sklepikarza kupić wycięte dwa steki z polędwicy tuńczyka błękitnopłetwego...uwielbiam jego smak...z patelni...nie dosmażonego w środku,oprószonego tylko solą morską i grubo zmielonym czarnym pieprzem...do tego sos ze zredukowanego z odrobiną cukru soku pomarańczowego albo z chutneyem z mango z chili i kolendrą,takiego go właśnie podam na kolacje razem z mieszanką sałat:kilkoma listkami ruccoli,roszponką,sałatą dębową,rukwią wodną i freeze...okraszone vinerettem z balsamico i musztardy Dijon z oliwą z Krety... i świeżą bagietką korzenną...
...nastawiłem pierwszą płytę The Police Outlandos d'Amour jeszcze winylową...na stoliku postawiłem dwa kieliszki do białego wina i cooler a w lodzie umieściłem Gewurztraminera z Włoskiego regionu górnej Adygi...
...pozapalałem świeczki ustawiając je na rogach okna...a na stoliku postawiłem klosz z wodą i pływającymi w niej kwiatami storczyka i świeczkami...blask od kominka odbijał się w szybach okien...znów zacząłem obserwować intensywnie oświetlone jak zawsze o tej porze roku Aleje Jerozolimskie...widzę ludzi wracających z pracy,tych z zakupami i tych powolnie kroczących zamyślonych i wymykających się ramom wszędobylskiemu pędowi nie zaspokojonej konsumpcji...
...dźwięk przekluczanych zamków ocknął mnie z tej kontemplacji...podszedłem do przedpokoju przywitać się z Nią...miała wyprostowaną grzywkę jak zawsze...i pachniała Burrbery Brit...a gdy zdjęła zimowy kobaltowy płaszczyk...miała na sobie sukienkę w ciemnym graficie i białe duże grochy,bez ramion ze sporym dekoltem eksponując to zawsze działające na mnie miejsce u splotu piersi...jej oczy jak zawsze przedstawiały tą głębię w którą pragnąłem się zanurzyć na zawsze...
...usiedliśmy...podałem steki z tuńczyka z oboma sosami i sałatami...nalałem wina i zaczęliśmy jak zawsze rozmawiać,śmiejąc się i żartując,opowiadając sobie upływający z każdą minutą dzień...opowiedziałem Jej historię mężczyzny i kobiety z przystanku tramwajowego i to jak teraz wygląda świat z perspektywy okna...wskazując jak wielce mnie cieszy że siedzi teraz obok(i kruszy niemiłosiernie) bagietką...

środa, 7 grudnia 2011

...zmierzając ku równowadze...

...za dwie godziny będę w Warszawie...o 19:50 samolot kołuje po płycie Zurychskiego lotniska...mogę się oddać zadowoleniu i miłej kontemplacji o sobie samym...
...mija równo tydzień...wiedziałem że uda się sfinalizować ten kontrakt...choć nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłem że pójdzie aż tak szybko...razem z Klausem tworzymy zgrany duet... już  szesnaście firm "zeswataliśmy" ze sobą...męczy mnie to i gniecie niemiłosiernie że tak cholernie zazdroszczę mu jego biura...niby tylko czterdzieści metrów ale gdzie...przy Bellerivestrasse na ostatnim piętrze... z widokiem na jezioro i Chinagarten...ale to nic w porównaniu z tym co kryje się za rzeźbionymi drzwiami z mahoniu pozyskanego z amerykańskiej Swieteni...na tle przeszklonej ściany stoi kolonialne biurko z palisandru ręcznie rzeźbione,okute miedzią i jak mówi Klaus kupione na wycieczce po indyjskim Rajastanie podobno od tego samego producenta mebli który rzeźbił dla brytyjskiej rodziny królewskiej...ale nie to jest takie irytujące a fakt że na prawej ścianie wisi obraz Chu Teh Chuna  kupiony na aukcji Sotheby's...nigdy nie kupiłem tam...parę razy licytowałem odpadając w przed biegach gdy po kilku podbiciach ci co naprawdę chcą kupić dają cenę tak wysoką że tylko te osoby które stać i którym zależy zostają...ja co najwyżej mogę pochwalić się obrazem Jacka Malczewskiego...
poznałem Klausa dokładnie osiem lat temu...przyjechał do Polski pomóc sfinalizować kontrakt firmy w której  akurat pracowałem z Niemieckim inwestorem...odrazu złapaliśmy wspólny język,jak się okazało kończyliśmy tą samą londyńską uczelnię,bawiliśmy się w tych samych klubach,słuchając Pink Floyd i będąc na tym samym  kameralnym koncercie jednym z pierwszych przyszłej gwiazdy Princa...szalony przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych...w końcu nawiązaliśmy współpracę i dziś tworzymy zgrany duet...
...To ja podsunąłem pomysł by zabrać Japończyków do opery...był koncert Chopinowski zagrali Sonatę fortepianową b-moll...przy trzeciej części prezes japońskiego koncertu rozkleił się tak jak na pogrzebie swojej czternastoletniej córki...wiedziałem że popełniła samobójstwo...i dowiedziałem się że właśnie marsz pogrzebowy grali na jej pogrzebie(dlatego jestem tak cholernie dobry w tym co robię)...zakłopotany,zagubiony,trzymał fason ale myślami był zupełnie gdzie indziej...wtedy przycisnęliśmy a on i ta cała świta co nigdy nie podważa jego zdania tylko potwierdziła skinieniem głowy i podpisem przy umowie...nie będą żałować...ale nie targując się zapewnili nam niezły bonus...
...potem zjedliśmy kolację w Bar Miracle niedaleko biura Klausa...włoska knajpka z pysznym risotto vongole  i pizzą san daniele a na deser pyszne tiramisu...muszę się zapytać znów syna jak to się przyrządza...kiedyś już mi tłumaczył,nawet pokazywał,ale ja nie mam pamięci do takich pierdół...właśnie-muszę go zaprosić na kolację...pogadać...czy dzieje się coś ciekawego w jego życiu...może z kimś się spotyka...
...następnych kilka dni po podpisaniu kontraktu miałem już dla siebie...Klaus wyjechał...a ja zająłem się jego asystentką Larą...przyjemna z niej kobieta...inteligentna,wiedząca czego szuka,i czego chce...oj tak to czego chciała ode mnie w pokoju w Storchem hotel...hmmm...na długo pozostanie w mojej głowie...ciekawe czy Klaus wie jak z niej aparatka...
...pilot właśnie ogłosił że będziemy lądować...jeszcze tylko odprawa...
...kiedy wyszedłem na korytarz i zmierzając do wyjścia ujrzałem Ją-moją żonę zawsze wiernie stojącą czekając na mnie na lotnisku...poczułem się podle z powodu tych wszystkich moich niecnych sprawek o których zapewne nie ma bladego pojęcia a które tylko przez chwile gryzą moje sumienie...dlatego wyjąłem kupione na Banhoffstrase kolczyki i zawieszkę by na moich szalkach szczęścia małżeńskiego i rozpusty wynikła równowaga...dlatego za dwa tygodnie jadę z Larą do Kaprunu...

czwartek, 1 grudnia 2011

...myśli przepełniające smutkiem...

...otworzyłem oczy,krwistopomarańczowy blask wschodzącego słońca rozświetlał sufit załamując się na jego mierzejach tworząc tym samym pejzarze...wstałem z rozgrzanego łóżka,pozostawiając Ją szczelnie okrytą kołdrą... zahipnotyzowany żarzącą się kulą zatrzymałem się przy oknie wpatrzony...gdy znajdowała się pośrodku alei topoli jaką zasadził mój dziadek...opustoszałe z liści gałęzie pokryte szronem srebrzyły się...euforia spowodowana Jej nagłym przedwczorajszym przybyciem wciąż krążyła po krwiobiegu roznoszona razem z drobinkami tlenu przez hemoglobinę...zasilając mózg niczym mieszanka cukrów i epinefryny...patrzę na Nią,wynurzającą się  spod pościeli,Jej smukłe ciało ułożone w literę 'S' z biodrami w pasie do pończoch wysuniętymi w moim kierunku...
...myśli niepokorne bez wahania kazały mi Ją objąć,przytulić...nie budząc okryłem swoim ciałem niczym najlżejszym jedwabiem...napawając się Jej ciepłem zacząłem wsłuchiwać się w rytmicznie bijące serce naprzemienne z płytkim oddechem...gdzieś z najgłębszych zakamarków umysłu ten zamknięty w komnacie niepokój dobijał się wykrzykując dygoczące ze strachu myśli... Zrani,obnarzy,osamotni jak wszystkie poprzednie...i nagła niespodziana troska wynikająca z autoanalizy i poszukiwania w sobie nieistniejącego genu poligamii-możesz zranić,porzucić...przepełnia mnie smutkiem...
...trzeba tylko stać się głuchym na te wołania...wzmocnić straż i łańcuchy...i nigdy nie zachodzić przechadzając się po zakamarkach w okolice tej komnaty...
...snując się w tej paranoidalnej przechadzce nie mogłem przestać myśleć co trapi Mamę...przecież nie choroba Babci która de facto już się ma lepiej...Jej wielce nieszczęśliwe oczy...zapewne przez Ojca...ciągle w delegacjach tych prawdziwych i tych tylko do wiadomości Mamy...raz przez przypadek zaczął mi opowiadać o wyjeździe w Alpy na narty,zupełnie zapominając że Mama wiedziała że "był" wtedy w Monachium...nigdy nie powiedziałem Mamie...czuję ciągłą odrazę do siebie że go nie zdemaskowałem rozliczając to jako koszt utrzymania ich związku ...Ojciec nie zostawi Mamy...nigdy...kocha Ją przez te małe "k"...zabierając na wycieczki po Oceanie Indyjskim...kupując drogie kolie na Maximilianstrasse w Monachium...i pozwalając Jej zasuszać się z samotności w apartamencie na Pięknej...nie dając od wielu lat nawet krzty uczucia poza obojętną przyzwoitością...a w towarzystwie uwielbia kpić że gdyby nie on to Mama została by nauczycielką fizyki w wiejskiej szkole...zapominając że porzuciła doktorat ze względu na mnie i na jego karierę...zaprzedając swoje poczucie własnej wartości realizacji Jego "planów" i wyświechtanym Jego frazesom jak ma wyglądać jednostka społeczna dalej nazywana rodziną...
...musiałem głośno myśleć gdyż zbudziłem Ją...a może to moje serce biło aż tak mocno...zaczęliśmy się przekomarzać...ciesząc się wspólnym porankiem...w końcu wstałem zaparzyć kawy i pomyśleć o śniadaniu,zostawiając Ją owiniętą w prześcieradło z potarganą grzywką...
...pokroiłem biały ser robiony tutaj tą samą metodą którą robiła to Mama Babci...pozwalając by mleko zsiadło się stojąc dwa dni w ciepłym miejscu,przykryte lnianą ściereczką,by następnie po podgrzaniu odcedzić na sitku i tejże lnianej ściereczce zawijając skrzep i pozwalając by odciekał sobie tak do wieczora...by następnego dnia zjeść ze smakiem oblewając wybornym miodem gryczanym...
...i taki zaserwowałem obserwując Jej reakcję...inny smak niż ten kupiony nawet w delikatesach z wiejskimi inicjałami...a miód tylko...hmmm...niepowtarzalny...
...po śniadaniu zabrałem Ją na spacer po okolicy...poszliśmy alejką topoli...pokazałem Jej niedokońca zagospodarowane pole Dziadków... i całą okolicę za starą śliwką włącznie...opowiadając młodzieńczą historię pierwszego pocałunku...a potem zaszliśmy na cmentarz,na grób Dziadka...zacząłem opowiadać o wycieczkach na grzyby,ogniskach i o laniu gdy z procy powybijaliśmy z chłopakami szyby w szklarni nie lubianego przez nikogo sąsiada...Dziadek też go nie lubił lecz przy pejoratywnych klapsach zrozumiałem jak ważne jest poszanowanie czyjejś własności,godności i honoru...że mimo antypatii należy szanować drugiego człowieka...
...wróciliśmy do domu na tyle wcześnie by nie być szaleńczo głodnym i zaspokoić się czymkolwiek...w ogrodzie odchwaściłem dziadkową wędzarkę by przyrządzić w niej gęsie piersi...które od wczorajszego popołudnia leżą w goździkach,winie,jabłkach i cebuli marynując się lekko opruszone pieprzem i solą...rozpaliłem ogień dokładając mokre szczapy wiśni obniżając temperaturę dymu i pozostawiając piersi leżące na kratce w kominie na nieco czasu obracając co jakiś czas...zostawiłem Ją razem z Mamą by pilnowały ognia i jego natężenia...w domu udusiłem czerwoną kapustę razem z rodzynkami,cynamonem z odrobiną soli,cukru,masła,octu jabłkowego tworząc smak nie tyle wyrafinowany co jeden z najbardziej zapamiętanych z tego miejsca wakacji...przez okno patrzyłem jak rozmawiały podchodząc do siebie czujnie i zzaciekawieniem niczym dwie rywalizujące kobiety i jak dzielnie dokładały do ognia...kiedy przybyło popiołu z ogniska palonego przy wędzarce wrzuciłem do niego ziemniaki...piekąc je tak nie praktykowaną teraz metodą...
...została mi wątróbka...francuskie "foie grass" które zapożyczyli od Węgrów...ale ja niewiele robiąc sobie z tego postanowiłem obsmażyć ją krótko na maśle z delikatnym dodatkiem soli,pieprzu łyżce miodu,i kieliszkowi robionemu na wzór calvadosu jabłkowej nalewki flambirując na koniec...podałem tą wątróbkę na początek razem ze zrumienionymi plastrami bułki i karmelizowanym jabłkiem Mutsu  które jeden z sąsiadów zaczął uprawiać...Mama i Ona siedziały z tą niewymowną rozkoszą podniebienia na twarzy,Obie jadły pewnie nie raz "foie grass" ale ta owsiana gęś najwyraźniej przypadła im do gustu...
...po tej ciepłej przystawce podałem plastry uwędzonej piersi...z wiśniową konfiturą Babci-niepowtarzalną...
ale największe wrażenie wywarły pieczone ziemniaki...Mamie przypomniały się czasy dzieciństwa...a Ona nigdy takich nie jadła...i ta kapusta hmmm...rozkosz w ustach...
...po obiado-kolacji i lampce wina znów poszliśmy się przejść...niby przez przypadek a jednak powróciła do tej dziewczyny ze sklepu wyczuwając że kiedyś coś było...niby co? wspólny czas,spacery,zabawy i pocałunek pod śliwką...przeszłości zakurzony blichtr z sentymentalną wartością pierwszych wspomnień...
...w domu czekał na nas sernik Mamy...dziwne dla mnie nigdy nie piekła odkąd skończyłem 8 lat...może to na Niej Mamie zależy...
...jutro wieczorem będzie musiała wrócić do raportów,analiz które pozwalają jeszcze bardziej manipulować konsumentem...zostawiając mnie na tą niechcianą rozmowę z Mamą o przepełniającym Ją smutku...

poniedziałek, 21 listopada 2011

...myśli opadające razem z liśćmi...

...druga trzydzieści...mama znów zaczęła kaszleć...a już było tak dobrze...nawet zdrzemnęłam się na trochę...a tu znów pobudka,trzeba wstać,podać wody do picia...i kładąc się do łóżka nie mogę zasnąć...za oknem liście opadają z drzew szeleszcząc jak moje myśli...ciekawe gdzie on teraz jest...mama chyba wyzdrowieje,choć pielęgniarka nic nie mówi,a lekarze...szlag by ich wziął...mogłam wziąć ją do Warszawy i nie zważając na Jej zdanie umieścić w klinice...Zurych...aby na pewno?raz wiem że mnie oszukał...pewnie nie jedyny...
kilka zim temu miał być w Munchen i zatrzymać się w Sheratonie finalizować jakiś kontrakt(kolejny)...traf chciał-nie chciał ale Oliwia(ta moja najlepsza koleżanka ze studiów) będąc na nartach w Kaprunie ze swoim nowym narzeczonym będącym o dwanaście lat młodszym od niej wpadła na Niego w Sonnblick hotel...przechodził obejmując jakąś młodą "siksę"...nawet nie poznał Oliwii...cóż nigdy za nią nie przepadał,po tym jak mu wygarnęła na tydzień po naszym ślubie gdy lekko pijany podrywał hostessę-coś wtedy się wykręcił a ja mu tak wierzyłam...teraz- nawet wtedy w Sheratonie w Munchen nie mieli jego rezerwacji -przestał się ukrywać...jakbym miała być Temidą z małżeńską opaską ślepoty...
i niby po co to wszystko??? dla dwustumetrowego apartamentu na Pięknej,wakacji na Mauritiusie...czy biżuterii którą mi przywozi z tych domniemanych delegacji...kiedy następnej zimy równo na rok...i kiedy to był rok na diecie,treningów na siłowni,wtedy nawet ci młodzi się za mną oglądali chciałam by znów na mnie patrzył tak jak tamtego wiosennego wieczoru w siedemdziesiątym siódmym w "Hybrydach" i miesiąc później gdy pierwszy raz został u mnie na noc...stanęłam przed nim w tej bieliźnie od Lise Charmel będąc tak seksowna jak to tylko możliwe to On spoglądając znad gazety stwierdził tylko że zasłaniam mu kanał informacyjny...nie mówiąc już by oderwał się od tych swoich notowań giełdowych...
...to zabawne i gorzkie zarazem...nie sądziłam nigdy,będąc magistrem astrofizyki z UW że znajdę analogię fizyczno-uczuciową z moim małżeństwem..
...na początku nasze uczucie niczym gwiezdny wybuch miłośnie-termojądrowy pochłaniało innych swoją niebotyczną siłą...nie przewidziałam że wypali się tak szybko...a teraz tylko ja jak idiotka,błądzę w pozostałym po tej "Miłosnej Supernowej" mgławicy obojętności i udawanej życzliwości...
...Oliwia tyle razy mnie namawiała na to bym zaczęła czerpać z życia pełnymi garściami...znaleźć sobie kogoś młodszego i bawić się udając jak On...jednak niebotyczny pragmatyzm jaki tkwi w mojej osobowości nakazuje mi pozostać wierną godząc się na poniżanie przez te wszystkie młode "kurwy" ciągające się z nim po alpejskich kurortach by codziennie rano w lustrzanym odbiciu stanąć dostojnie wyprostowana z grymasem dumy i powiedzieć sobie:jesteś jego jedyną...Żoną...a potem wyprasować mu jego ulubioną koszulę,zaparzyć kawę w ekspresie,zrobić tosty i podać z jego ulubionym miodem gryczanym przywiezionym od moich rodziców...i słyszeć ten pomruk zadowolenia i to jak mu gładko przechodzi przez gardło:"Dziękuję Kochanie"...
...liście wolno opadają szeleszcząc razem z moimi myślami...a noc pochłania mnie niczym czarna dziura anihilując nas obie...
...obudziło mnie pukanie...ledwo otworzyłam podkrążone oczy a w małej szparze uchylających się drzwi ukazał się mój syn...nasz syn...zaparzył kawę i zrobił śniadanie...wszystko naszykował w pokoju Mamy...przyszła pielęgniarka całe szczęście-pomoże mi... może będę  mogła chwilę odsapnąć,pójść na spacer po zapomnianych ścieżkach okresu dojrzewania...poskładać w całość myśli z tych nieposkładanych a może ocalić od zapomnienia...Mama zaczęła opowiadać jak się tu żyje jej samej,przecież Ojciec umarł cztery lata temu,a pamiętam to jak dziś...pogrzeb...chorobę Ojca...i to że nigdy nie poddał się jej...
...po śniadaniu umyłyśmy Mamę,podałyśmy leki, by po chwili usłyszeć Jej chrapanie...wyszłam na chwile...
...po powrocie znów obowiązki...dzień mija niespodziewane szybko...naszczęście syn zrobił kolację...hmmm...jest rosół z gęsi z kluseczkami mięsnym...jakie to dobre...przypomina mi ten który jedliśmy w Paryżu w tym małym "bistrot" na Boulevard de Magenta...to było jeszcze wtedy gdy patrzył mi głęboko w oczy mówiąc jak mnie kocha i że ta miłość nigdy nie przeminie...cóż za naiwność...a teraz mój synek jest tak samo zakochany...tak bym chciała mu wszystko to powiedzieć...ostrzec go...by uważał...na samego siebie-na tą męską kompilacje chromosomu X i Y które stawiają go pod poligamitycznym murem ...że łatwo się może skończyć...boleśnie...ale cóż nie mogę odebrać mu tego szczęścia którym jest "ona"...
...pukanie do drzwi...o tej porze?otworzyłam...chłodne powietrze wtargnęło do środka...za drzwiami stała elegancko ubrana kobieta...odrazu wiedziałam że to Ona...lecz z lekką premedytacją poczekałam aż się przedstawi...weszła obładowana aż ciężko ocenić na jak długo przyjechała...cóż ja w Jej wieku postępowałam podobnie...podarowała mi czekoladki-jak miło...i kwiaty dla Mamy...
usiadłyśmy w pokoju przy herbacie...była strasznie zdenerwowana...w sumie wyciągnęłam już wiele od syna by zorientować się że to na poważnie...
...nie musiałam pytać...widziałam jak Jej zależy...na Nim...na mojej pozytywnej opinii...to jak się stara chociażby zabierając na te odludzie całą walizkę ciuchów i pachnąc tak słodko "Angel"...w końcu rosół się podgrzał...a ja rzuciłam Jej tylko by go nie rzuciła odbierając mu "To" szczęście jakim już jest...
...nadeszła noc...dobrze że pielęgniarka zostanie...wzięłam melatoninę może pomoże...
...liście powoli opadają za oknem...i moje myśli razem z nimi w głęboką czerń samotnego snu...

niedziela, 13 listopada 2011

...odpowiedzi na nie zadane pytania...


...5:00..."Cwał Walkirii"Wagnera rozbrzmiał w moim telefonie głośno i z premedytacją budząc mnie z nie dokończonej fazy snu wolnofalowego...jestem chyba postrzelona ustawiając taki dzwonek...cóż inne nie działały a ja usuwam to co nie działa...jak ich wszystkich jak im tam??? nieistotne...co myśleli że jak umieją utrzymać erekcję przez dwie godziny,albo jak dotykać punkt G to będę piać z zachwytu i padać im do stóp...czasem trzeba było konkretnie po prezydencku:"spieprzaj Dziadu"...tak...to skutkowało...ale to zamierzchła przeszłość gdyż teraz jest On i cały świat zmienił horyzontu azymut ...w mojej głowie...
...wstałam odrazu nie przestawiając drzemki jak zawsze o kolejne pięć minut aż do "dead line"...od momentu postawienia nogi na podłogę mój rdzeń nadnerczy uwalnia do krwiobiegu niesamowite ilości adrenaliny...  wiem czytałam w Focusie któregoś razu...które pewnie pozwoliłyby mi wygrać 6 listopada nowojorski maraton z czasem 2:31 i 50 sekund albo i lepszym......czas jak by zwolnił a ja pędzę...prysznic,włosy,makijaż...cholerna szczoteczka do wydłużania rzęs...gdzie ta prostownica...a mam...
...prawie w pełni skoncentrowana w ręczniku,szczotkując zęby...rozpoczynam pakowanie...walizka?tak oczywiście...w szafie jej nie ma...więc...???
...jest...ufff...pod łóżkiem...dobra kartka i odznaczamy...
a : bielizna...rajstopy,getry,biustonosz,figi,stringi mam...wziąć pas do pończoch?...hmmm dobra mam...przecież to tylko weekend...tylko długi weekend?hmmm...teraz b : jeansy-Wranglery rurki razy dwa c: swetry: mój ulubiony wełniany, i ten cieniutki w kolorze grafitu... d:bluzki i topy : jedna koszula-biała,dwa białe topy,jeden granatowy dwie bluzki w tym samym odcieniu e: buty : w szpilkach jadę,adidasy...może kalosze to w końcu odludzie? ocieplane Tretorny dadzą rade...
...mam już wszystko...no dopnij się...uff udało się...tylko w co ja wezmę kosmetyczkę?
...co już 6:45 dobra śniadanie ogarnę w biegu kawa i bajgle na pl.Konstytucji...szalik,trench,pasek,szpilki torebka,kosmetyczka,walizka i te unikalne kolczyki które kupiłam na bazarze ChatuChak na wycieczce do Bangkoku i mogę lecieć...wyglądam jak wielbłąd który na dodatek swego obciążenia próbuje zachować grację...cholera jak dziś mroźno...dotarłam na przystanek tramwajowy tak zatłoczony...przepraszam,Przepraszam!głuchy???...co za dupek,walnęłam go chyba walizką a on dalej tu tkwi...tu gdzie ja chciałam stanąć...o jest ten w płaszczu...uśmiech numer 5 i spadaj maleńki...podjechał tramwaj,ledwo co wtargnęłam do środka  z tymi tobołkami...pl.Konstytucji...przemieszczam się godnie niczym muzułmanka trzy kroki za swoim mężem...
...w coffe heaven mają pyszną kawę która zawsze wprowadza mnie w pozytywne wibracje...
...a teraz do pracy...dziś tylko do południa i wyjazd...przyszła 13:00 już?cholera jeszcze nie skończyłam...no cóż będę musiała dokończyć po weekendzie...
...a teraz szybko autobus i na dworzec...kupiłam bilet przez internet,teraz tylko odebrać...jestem...z lekka zirytowana jak to na dworcu...kolejki,nieczynne kasy i tłum dziwnie śmierdzących ludzi... jeszcze pół godziny...może kawka ale tu nie ma coffe heaven...bar???..."dobrze...może być rozpuszczalna"...tak może tylko smakować kawa na dworcu pks...podjechał ...zapakowałam walizkę pod spód autokaru a siebie,kosmetyczkę i torebkę do środka autobusu...ruszyliśmy...uzbrojona w najnowszego iPoda classic i 100gb muzyki mogłam oddać się podróży i  miałam czas na poukładanie sobie w głowie tego arcy trudnego zadania...po tym jak pewnego ranka przekomarzaliśmy się w łóżku i zanosząc się śmiechem odebrałam jego komórkę..."Hallo tu seksująca sekretarka proszę zosta...a potem lekko zażenowana słysząc jak się przedstawia rzekłam miło mi...tuż przed tym jak oddałam Jemu telefon zakończyła:jak się spotkamy to musisz mi wszystko opowiedzieć On nic mi nie mówi...
... mijamy aleję Zieleniecką...zestresowana jak przed jakimś życiowym interview próbuje odegrać scenariusz z małym podziałem na role...właśnie OutKast i ich Ms.Jackson...z lekka mnie rozbawili...oby nie do końca to była analogia...
...
...tak...jesteśmy razem już od... marca...
...?
...nie nie mieszkamy razem...(uśmiech)
...czasami tylko nocujemy u siebie...
...?
...tak pracuje...jako specjalistką analizy rynku...
...?
...to fantastyczne zajęcie...np.wiem że ludzie kupujący blend-a-med kupują ją dla procentów...dzięki którym wiedzą ile,kto i jak długo...(nie podniecaj się)
...?
...tak socjologie na Collegium Civitas...
...?
...książki i teatr...niedawno od przyjaciółki dostałam opowiadania J.L.Wiśniewskiego...a ostatnio tylko musicale...Les Miserables w Romie...(tylko nie opowiadaj)
...?
...(ok.co raz poważniejsze)jeszcze nie doszliśmy do tego etapu ale wszystko na to wskazuje...
...?
...czas pokaże ale jak na razie wszystko idzie w dobrym kierunku(dyplomatycznie)

...ufff podróż mija niespodziewanie szybko już Bielsk podlaski...zaraz będę w Hajnówku...
...ul.3go maja...ciemno,zimno...ja obładowana...dobra spytam się tego gościa o postój taksówek...mam szczęście Hajnówka wszytko ma pod nosem...cofnę się tam do ul.Nadbrzeżnej...po drodze zaszłam do kwiaciarni..."Agatka"?...dla Babci kwiaty,dla Mamy czekoladki...teraz na postój...jest jedna taksówka...co?Tak! do Łozic!...mam przeliterować!...
...dopiero jak mu pokazałam stówkę to się wziął i ogarnął..nawet walizkę zapakował do bagażnika...głód skręcał mnie od środka a w taksówce było duszno i śmierdząco...zrobiło mi się nie dobrze ale w porę się opanowałam...niecałe 20 minut i byliśmy w całkowitej ciemnicy...spytał się o dokładny adres...pod sklep powiedziałam...zaczął żartować coś o winie a ja nic z tego nie rozumiałam...
...to miejsce jest nico inne niż te co odwiedzam...ciemne,ciche ale tylko pozornie...z oddali dobiegają odgłosy zupełnie mi nieznane...dziwna kakofonia lasu,szczekanie psów i wycie...mam nadzieje że to też psy...spytałam się pani w sklepie czy nie wie...wiedziała odrazu...a patrzyła na mnie jak bym zrobiła jej coś złego,zadając wzrokiem niewidzialny cios...

...otworzyłam skrzypiącą furtkę przeszłam alejką przez ogródek i zapukałam pełna ekscytacji i lekko zestresowana ale wciąż na dużej dawce adrenaliny z podniesionym ciśnieniem tętniczym...
...uchylające się drzwi rzuciły więcej światła a mym oczom ukazała się Ona...dopiero jak się przedstawiłam otworzyła je szerzej a jej oczy się uśmiechnęły w pogoni za ustami...marszcząc kurze łapki...weszłam do środka w domu pachniało grzybami i było przytulnie ciepło...przywitałyśmy się przyglądając się sobie badawczo...On ma Jej oczy...głęboko niebieskie...i ten sam uśmiech który tak na mnie działa...postawiłam walizkę,kosmetyczkę,torebkę...wręczyłam czekoladki mówiąc że kwiaty są dla Babci...ucieszyła się...to dobrze...
...wtedy do przedpokoju wszedł On...jak zawsze w jakimś fartuchu kuchennym...i to spojrzenie pod naciskiem którego kolana nie są wstanie dalej utrzymywać mnie w wyprostowanej pozycji,a żołądek się zaciska i w głowie szumi tylko pompowana ze zdwojoną siła krew...i myślę by tylko mnie dotknął wziął w objęcia a będę już jego na zawsze...(nawet gdyby odszedł)... i tak się stało...jego ramiona objęły mnie a delikatne dłonie zaczęły przesuwać się po plecach od łopatek ku szyi...i usta które smakują jak żadne inne...
...weszłam dalej...On ze stwierdzeniem że na pewno umieram z głodu zniknął w kuchni...zostawiając mnie na najtrudniejszą rozmowę kwalifikacyjną...
...weszłyśmy do pokoju i usiadłyśmy na kanapie...przed dzbankiem herbaty i talerzykiem z kruchymi ciasteczkami...w głowie znów przebiegły mi wszystkie możliwe pytania i odpowiedzi...milczała...zapytawszy tylko jak podróż...jak się podoba okolica...a kiedy z kuchni dobiegły dźwięki że posiłek zaraz się zacznie...
...rzuciła tylko jedno zdanie...jakby wszystkie niezadane pytania na które tak chciałam dać poprawną odpowiedź,były niepotrzebne...tylko jedno,pokazujące całą Jej troskę... i jak bardzo dużo mówiące o Niej,o Nim...
..."mam nadzieję że nie odbierzesz mu tego szczęścia jakim już dla niego jesteś..."
...wyszła zostawiwszy mnie oniemiałą...
...On wszedł niosąc talerz z rosołem z gęsi...na szczęście nie zauważył mojej zdezorientowanej miny...
...zaczęliśmy jeść...bulion lekko słodkawo-przypalany i z winem jakby porto...w środku pływał makaron taki domowy i nieziemskie kluseczki mięsne...

czwartek, 10 listopada 2011

...na wschód od edenu...

...nieopodal jutrzenki tuż przy brzasku wschodzącego listopadowego słońca zbudziłem się niespodziewanie...chłód wdzierający się przez szpary w oknach wraz z promieniami już władającej gwiazdy która zwyciężyła z w pełni królującym nad nocą księżycem otoczył pokój...napawając moje nozdrza wiejskim powietrzem...wstałem...ta cisza...brak szumu ulicy,stukotu tramwajów...gubił moją podświadomość tak iż ze zdwojoną siłą umysłu musiałem się bronić przed tęskotą za swoim mieszkaniem przy Al.Jerozolimskich...
...wszyscy jeszcze spali...koło ósmej miała przyjechać do Babci wynajęta przez Mamę pielęgniarka...
...wyszedłem na spacer po znajomej i niewiele zmienionej przez te wszystkie lata okolicy...zaszedłem do mini sklepu zakupić świeże bułki...za ladą stała w moim wieku kobieta bacznie mi się przyglądając...zaraz po wyjściu uświadomiłem to sobie że przecież razem tyle dni spędzaliśmy na wspólnych wyprawach...zabawach w podchody na polach owsa jej ojca...tak chyba i ona mnie pamięta...zabawne historie z przed połowy życia...a te nam najlepiej w pamięć się zakradły...
...w domu rozpaliłem pod kuchnią wstawiając wodę na poranną kawę...powyjmowałem z lodówki i ułożyłem na stole Babcine konfitury,masło,plastry wędliny ale i ser biały taki wytwarzany w domu na zwykłej lnianej ściereczce...wstała Mama niemalże w tym samym momencie co przekroczyła nasz próg pielęgniarka...
...postanowiłem że zjemy wszyscy razem więc przeniosłem mały stolik i wszystkie smakołyki do pokoju  Babci,która też zaczęła się budzić zanosząc się kaszlem...w końcu wyciągnąłem od Mamy że Babcia ma zapalenie płuc...a w Jej wieku to zawsze jest niebezpieczne...choć zawsze uważałem że jest twardą kobietą...
...a Mama z dużą dawką hipochondryczką...wreszcie mogłem prawdziwie przywitać się z Babcią...przytulić Jej wątłe ciało o kilka stopni cieplejsze od mojego...ze skrywanym grymasem złego samopoczucia przełamanym lekko wyczuwalną ciekawością co u mnie...
...zaczeliśmy jeść celebrując że od dawna nie robiliśmy tego w tym gronie...popijając kawę budzącą nas do życia...(Babcia oczywiście piła swoją ulubiną herbatę z cytryną i domowym sokiem malinowym)Babcia opowiedziała jak żyje się "tu" zdala od ciekawego życia...gdzie każdy mieszkaniec przeżywa swoje życie garbiąc się niosąc niejako ciężar brak "perspektyw" o których nigdy niesłyszał...i to że każdy wyglada niemalże tak samo...zubożale,nijako...nieprzekraczając metra siedemdziesięciu,za to w obwodzie rosnąc ze zdwojoną siłą...we flanelowej koszuli,dresowych spodniach(które wszyscy kupili od szmuglującego je tirem białorusina),gumofilcach,i czapce niby kaszkiet z daszkiem wykonanej z flauszu...ludzie nawet pachną podobnie,uśmiechając się w równie szczerbaty sposób...pokolenie Babci wymiera toczone niczym przez gangrenę bez profilaktycznego stylu życia wiecznie odurzających się by przed samym sobą zamazać z mapy to miejsce w którym przyszło im życ...oddając się we władanie zapomnieniu...na tej "ziemi ucieczki na wschód od edenu"...
...po śniadaniu Mama razem z pielęgniarką zajęły się Babcią mnie pozostawiwszy w pełni słusznie na korytarzu...mogłem bez przeszkód oddać się planowaniem obiadu... nadszedł czas na gęsi owsiane...pierzące się...u ojca owej przyjaciółki z dzieciństwa kupiłem już oskubane gęsi i słoik smalcu...w domu oprawiłem...dzieląc skrzydła i korpus na rosół,piersi wraz z tłuszczem i skórą  do wędzenia,a udka na obiad...nasoliłem je i doprawiłem mielonym w moździeżu zielem angielskim,liściem laurowym,goździkiem i szczyptą kolendry pozostawiając by nasiąkły smakiem...w między czasie ...obrałem ziemniaki i starłem na tarce,odsączyłem i wymieszałem ze startymi razem dwiema dużymi cebulami...do masy wbiłem jajko,a właściwie dwa i wlałem odrobinę śmietany tłustej,wiejskiej...dodałem mąki mieszając intensywnie...sól i świeżo młotkowany pieprz...odrobina cukru i mogłem smażyć placki...na rozgrzanej patelni pokrytej olejem zsuwając z łyżki masę od siebie formowałem je kształtne,okrągłe...
...w rondlu rozpuściłem tłuszcz z gęsi...i zanurzyłem w bulgoczącym roztworze udka...razem z przyprawami z marynaty... i tak dusiłem...aż zmiękły i stały się wyjątkowo kruche...
czerwoną kapustę rosnącą na polu babcinym a teraz znajdującą się w spiżarni jak reszta zapasów na zimę zszatkowałem...i zacząłem dusić z masłem,sokiem porzeczkowym,rodzynkami...cynamonem i goździkami...lekko osłodzoną,osoloną...zakwaszając na koniec octem jabłkowym...w kuchni nie można było nieodejść od zmysłów...cała gama aromatów przeszywała mnie i każdą napotkaną osobę na wskroś dotykając najczulszych punktów oddających istotę głodu...
...lecz to nie koniec dansingu z aromatami...na skraju pola rosła stara śliwka węgierka pod którą pierwszy raz zetknąłem usta z ustami dziewczyny,w kwiatów płatkach obsypany,z przeszywającym dreszczem który jeszcze dziś gdy stoję pod nią rozdziera wnętrzności i schładza je jednocześnie tak iż dygoczą...z owocu tego drzewa zrobię sos...dusząc jak powidła bez pestek,sporo osłodzone,mieszając by się nie przypaliły...dodając na koniec imbir i szczyptę soli dla równowagi...
...Mama zaczęła się krzątać po kuchni zupełnie nie spostrzeżona jak cień przemykała udając że jej tu niema...aż pora obiadu nastała...na talerz najpierw położyłem placki tworząc rozetę z niedużą dziurką w środku...właśnie tam położyłem kapustę...a na wierzch zapieczoną na rumiano udo z gęsi...polałem sosem ze śliwki węgierki pocałunkiem podszytym... Mama znów z lekka zachwycona zjadała powoli kęs za kęsem delektując się,a ja w milczeniu i tęsknocie za Nią tylko zaspokajałem głód...przyglądając się pielęgniarce która raczej nie jadła nigdy czegoś takiego...nie mogłem przestać tęsknić...tak niechętnie z odrazą...w pamięci mając poprzedni związek gdzie tęsknota niemalże nie zabiła w swej samotnej krucjacie przeciwko niezwyciężonemu odrzuceniu...teraz walcząc z zaangażowaniem zza podwójnej tarczy odsłaniam najważniejsze organy jakbym miał się poddać operacji...skazując się na łaskę Jej-chiururga od naczyń sercowych...nawet uciekając na wschód od edenu nie uwolniłem się od zniewolenia uczuciowego...

poniedziałek, 7 listopada 2011

...gonitwa za niechcianymi myślami...

...grafitowe niebo nocy z rogala księżycem pośrodku zaglądać zaczęło przez okno mojej sypialni rzucając cień...myśli...ta niechciana pora "wpół do piątej" niczym sprawny chirurg ściąga z mych powiek nici snu,pozwalając by stały się niezagojoną raną rozchodzącą się pod naporem niechcianych myśli...czemu nie śpię...gonię...te dziwne przeczucie co do czegoś co nie pozwala mi zasnąć...gniecie umysł jak ciasto ,wałkuje,wykrawa...zagubiony jakby we mgle spowijającej podwarszawskie "sypialnie" nie mogę odnaleźć drogi do domu...znów stałem się małym chłopcem z bezbronną naiwnością jako orężem walczącym z upiorami ciemnej nocy...po krótkiej batalii...podjąłem wyzwanie snom,koszmarom,przeczuciom i wygrałem...
...kolejne "Dryń-dryń" telefonu zmusiło mnie do otworzenia oczu i siebie na nowy dzień... Mama...
...jak to ona zrelacjonowała mi ostatnie tygodnie...dobudzając mnie totalnie...kończąc zrzuciła brzemię które od początku na niej ciążyło...jej Mama(dziwnie to zaakcentowała gdyż dla mnie zawsze będzie Babcią) jest chora...poważnie...ale  nie jest pewna,lekarze nic nie mówią ograbiając ją z nadziei i pewności w działaniu ...
...czy mógłbym?-Płacz...czy bym chciał?... pomóc przez to przebrnąć-Płacz...pozbierać się...znów jest sama(ojciec jak zawsze-finalizuje jakąś fuzje tym razem w Zurychu)"wiesz Ojciec jest tak zajęty"...Płacz... Babcia na własne żądanie wypisała się za szpitala,więc jest u siebie na wsi tam pod Białowieską puszczą...skąd do czegokolwiek jest daleko poza izolującą ciszą...
...napiłem się kawy patrząc na walczące w korkach samochody zmierzające na most Poniatowski...ta tęsknota za ciepłem lata spędzanym "Tam"...."ciszą" lasu,przygodami "robin hooda",wyprawami nad jezioro- niczym "tarzan" skokami do wody z drzew...
...ale i za naleśnikami ze świeżo zrywanymi poziomkami i wiejską śmietaną z cukrem, słodkimi płatkami róż, bitkami wołowymi,za borowikami prosto z lasu duszonymi na maśle i w śmietanie...za smakiem mleka prosto od krowy...teraz pozostał chłód jesieni w złocisto brunatnej barwie drzew...
napisałem do Niej..."wyjeżdżam na trochę w okolice Hajnówka"...nie odpisała...
...tym większe zaskoczenie spotkało mnie gdy wchodząc koło południa na peron dworca centralnego zobaczyłem Ją...w ołówkowej granatowej spódnicy,trenchu w jasno brązowym kolorze,szpilkach
...i prostą grzywką,lekko zakreślonym okiem,i ślicznymi blado-różowymi ustami...uzbrojoną w rozbrajający uśmiech i spojrzenie z wielkim znakiem zapytania...pachniała pierwszym zapachem Burberry's tym samym kiedy pierwszy raz na siebie wpadliśmy...
...zaczęliśmy rozmawiać...o Babci,o Mamie,o mnie...nadjechał pociąg...tak nie znoszę kolei...ich przedziału-podziału na ludzi pierwszej i drugiej klasy...na jadających w Warsie i tych wcinających zakupione w kiosku sandwiche...
...kiedy wsiadałem obdarowała mnie tesknącym uściskiem i nie zapominanym nigdy pocałunkiem i zrobionymi na prędce kanapkami z bułki z ziarnem z serkiem topionym i pomidorem malinowym...gdybym Jej nie znał pomyślał bym że to specjalnie dla mnie-ale tym bardziej stały się dla mnie czymś wyjątkowym...
...podróż dłużyła się przez gonitwę niechcianych myśli...chociaż dostarczała niesamowitych widoków zza zaparowanej szyby...
...Mama odebrała mnie z dworca w Hajnówce i udaliśmy się w głąb lasów wąską wiejską drogą...
...Łozice nie są za duże...na jej skraju bliżej lasu w cudnym otoczeniu znajduje się dom Babci...
...weszliśmy do środka...dom jak zawsze pachniał suszonymi grzybami...
...poszedłem do pokoju Babci...spała...usiadłem z brzegu łóżka, lampka nocna świeci się wątłym blaskiem zjednując się z oddechem Babcinych płuc...równie wątłym...patrzyłem na nią jak na osiemdziesięcioletnią porcelanową figurkę...ze stłumionym początkowym blaskiem,uszczerbioną gdzie nie gdzie...
...Mama w kuchni zaczęła się krzątać zupełnie zapomniawszy jak żyje się w pradawnej krainie bez kuchenki mikrofalowej,indukcyjnych palników i wszelkiej maści blenderów...
...rozpaliłem pod kuchnią nastawiając wodę na kawę...i powoli szykując się do obiadu...
...Babcine bitki...hmmm...nic im nie dorówna...otworzyłem lodówkę zaglądając pełen nadziei że je znajdę... albo chociaż coś co nada się na szybki obiad...w lodówce półki uginały się od wiejskich jaj,swojskich szynek,i świeżego białego sera...tu i ówdzie stały pozaczynane słoiki z marynatami i konfiturami...
...przyszła Mama-umiera z głodu i zaraz coś przyrządzi...Mama nieodziedziczyła po Babci talentu kulinarnego ani Jej podejścia do kuchni...powiedziałem że Ją wyręczę że już mam pomysł i za trochę będzie wszystko gotowe...zaparzyłem kawę...sadzając Mamę pod oknem i pozwalając Jej opowiadać...opowiadanie Mamy niczym "niekończąca się opowieść"wprawiła mnie w pełen humoru nastrój...
...odpakowałem przygotowane przez Nią kanapki(w pociągu straciłem całkiem apetyt)i przekąsiliśmy przed tym późnym obiadem...
...w trakcie jak słuchałem Mamich opowieści obrałem małą cebulę i pokroiłem w drobną kostkę wrzuciłem do rondla z dwoma łyżkami smalcu...ten zapach topionej słoniny...dorzuciłem jeden listek laurowy,dwa ziarnka ziela i szklankę kaszy gryczanej...poprażyłem ją chwilę pobudzając zmysły całej kuchni i zalałem ją dwiema szklankami bulionu jaki znalazłem w chłodnej spiżarni...ugotowany wcześniej przez Mamę...wyjąłem z lodówki szynkę z tłuszczykiem okalającym różowe mięso...pokroiłem na plastry półtora centymetrowe i położyłem by czekała na kaszę...a ją jak tylko zaczęła się gotować zsunąłem na skraj płyty kuchennej by z lekka dochodziła...w spiżarni znalazłem zrobione przez Babcię buraczki,jedynie ugotowane i starte...wrzuciłem na patelnię smażąc z łyżką masła...z lekka oprószyłem mąką,doprawiłem solą,cukrem,pieprzem,octem jabłkowym doznając obłędnego zapachu i smaku...wręcz niepowtarzalnego z buraków zakupionych w mieście...czas na sos chrzanowy...który jak zawsze robię rozprowadzając chrzan ten w domu tarty słodką śmietaną wiejską...lekko słodząc i soląc tak by harmonizowało z buraczkami i kaszą...rozgrzałem patelnię niemal do czerwoności z małą ilością oleju na dnie...wprawiłem tym w osłupienie Mamę...ale kiedy położyłem plastry szynki skwierczące od chwili zetknięcia z tłuszczem rumieniąc z każdej strony Jej osłupienie przeszło w zachwyt...położyłem buraki na talerz formując łyżkami kenele,sypiącą się kaszę położyłem na środku na wierzch kładąc szynkę i polewając łyżką sosu chrzanowego...usiedliśmy przy kuchennym stole ogrzewani od rozgrzanej kuchni...zaparzyłem w dzbanuszku herbaty...popijaliśmy niewiele mówiąc aż w końcu padło to niefortunne pytanie o Nią...
...potem kolejne...aż w głowie mojej Mamy ułożył się cały obraz naszych relacji...
...niewiele komentując udawała że nie cieszy się tak wielce że jestem zakochany...rozparta dumą i nadzieją na owocny związek jej synka...choć dawno przestałem zdrabniać swoje "Ja"... jakby nawet w obliczu okalającej nas pustki nie potrafiła złamać wyuczonych konwenansów...najzwyczajniej przytulając mnie zapewnieniem o miłości jaką mnie darzy...
...poszedłem do Babci...znów spała...po opróżnionej szklance ze stolika poznałem...dopadła mnie tęsknota za Babcinymi żartami,Jej pojmowaniem otaczającego nas świata i tym rubasznym błyskiem w oku kiedy wywinęła coś mojej Mamie...niechciane myśli...a gdy "Już" zabraknie...i począłem Je gonić...

sobota, 29 października 2011

...wchodząc kuchennymi drzwiami...

...słoneczny blask wdarł się do sypialni znamionując tym samym nadejście południa...wstałem z łóżka gdy Ona jeszcze spała...najwyraźniej Anioły potrzebują więcej snu...stanąłem przy oknie obserwując mieniące się okna z budynku naprzeciwko...zaparzyłem kawę...patrząc w lustro w łazience zacząłem zupełnie niechciane szukać niedoborów,braków,wad i tego wszystkiego co podkopuje moje poczucie własnej wartości...myśli uciekły wodzom ku znienawidzonej krainie :"jak/gdyby"...
 ...niepotrzebne idealizowanie opalonego,pewnego siebie wysportowanego trzydziestolatka piastującego jakieś kierownicze stanowisko w korporacji,z drinkiem w ręku i tym kryjącym niecne zamiary uśmieszku na który łapie wszystkie laski...przekląłem...a w lustrze ukazał się ten nienawistny wzrok...na szczęście ekspres powiadomił mnie swym  bulgotaniem że kawa już jest i oderwałem się od złowieszczych myśli zalewających mój umysł...
...w sypialni Ona zmieniła pozycję zajmując cały środek tego dużego łóżka...taka niewinna,skulona...jak ja Ją nie mogę przestać pragnąć...
 ...teraz mogłem w spokoju popijając kawę dokończyć pstrąga na kolację...zająć umysł innymi bardziej przyziemnymi sprawami...wyjąłem filety z octowej marynaty,białko w mięsie ścięło się bielejąc aż do samej skóry,którą zdjąłem płynnym ruchem zaczynając od części gdzie kiedyś był ogon...położyłem z powrotem do pojemnika już bez zalewy i do środka wlałem olej słonecznikowy z dwoma kieliszkami śliwowicy,kilkoma śliwkami suszonymi posiekanymi w julienne,z natką pietruszki i łyżką miodu lipowego...hmmm...zapach wręcz niezwykły,taka mieszanina alkoholu,śliwek i świeżej natki...jeszcze parę godzin a będzie fantastyczny...
... powróciłem do sypialni...Jej przekomarzania że zaraz wstanie...jeszcze chwilka i takie tam...zmusiły mnie do alternatywy...na chwilę puściłem smycz myślom a już okazało się że nie potrafię nie powiedzieć sobie iż nie jestem ani Bondem,ani Deanem ani żadnym innym Jamesem który nie musiał by dobijać się do Kobiet "kuchennymi drzwiami"...jedyna cecha wspólna to nonkonformistyczna postawa dzięki której choć odrobinę jestem z siebie dumny...
...wreszcie dobudziłem Ją mocnym aromatem kawy i świeżo odpieczonymi croissantami z dżemem mirabelkowym który miałem z późno-letnich zbiorów tego owocu z tego roku...mirabelki po umyciu zawsze rozcinam na pół i wyciągam pestki by następnie je zasypać cukrem tak sporo(uwielbiam dżemy wysokosłodzone) by pozostawić je razem z korą cynamonu na noc w lodówce,o poranku wyjmuje korę i duszę owoce do miękkości i konsystencjii dżemu...wekuje i odstawiam do szafki nad wejściem gdzie kryje się całe mnóstwo łakoci i smakołyków...
 ...była wręcz wniebowzięta spróbowawszy go w połączeniu z kruszącym się niemiłosiernie croissantem i świeżym masłem...
...tym razem to Ona wyczytała wszystko z moich oczu...moją bitwę myśli...roztargnienie...ból...i niemoc w nazwaniu wszystkiego tak poprostu po imieniu...odstawiła tacę...objęła mnie i swoimi cudnie niebieskimi oczami powiedziała to co chciałem usłyszeć mimo wycia alarmu w mojej głowie by w to nie wierzyć...ten cholerny system obronny aby nieodsłonić tych najwrażliwszych części naszego jestestwa...nieokazać się nagim,bezbronnym tylko po to by "nie ponieść porażki"...porzucamy uczucia...
...odwzajemniłem uścisk,tak ciepły i pełen uczuć...chwile przeciągły...głośne "Dryń-dryń" sprowadziło nas z innego wymiaru do jakiego na chwile wtrafiliśmy...Andżela...
...kolejne pół godziny mogłem spokojnie poświęcić dla siebie...napuściłem gorącej wody do wanny i oddałem się zapominaniu o jakiś dawnym Jej koledze...
...wtem genialny pomysł przyszedł mi do głowy aby poza pstrągiem który bez wątpienia jest przystawką zrobić coś jeszcze...traf padł na Ossobucco-włoskie danie o którym przez lata myślałem że pochodzi z Hiszpanii...wykonałem jeden telefon i bez problemu u zaprzyjaźnionego rzeźnika dostanę pokrojoną w trzy centymetrowe plastry w poprzek kości gicz cielęcą...zaraz potem nie przerywając Jej relacji o wszystkim Andżeli...wyskoczyłem na miasto po niezbędne sprawunki...jako dodatki posłużą mi ziemniaki z kurkami...
...plastry giczy dobrze oprószam solą morską,młotkowanym pieprzem,i mąką...obsmarzam na rumiano z dwóch stron i podlewam bulionem wołowym(na takie okazje mam świeżo pomrożony) i połową butelki białego wina choć są i tacy co zawsze tłumaczą  że powinno być czerwone... dodaje kilka źdźbeł tymianku teraz rosnącego tu na oknie wewnątrz kuchni...gotuję przez pół godziny aż z miejsc koło kości nie wydobywa się krew i zostawiam pod przykryciem aż do lekkiego przestygnięcia by powoli doszło do miękkości...
...ziemniaki po obraniu kroję w kostkę Macedoine jak zwykli to nazywać Francuzi i blanszuję do miękkości...
...małą szalotkę kroję w kostkę i podsmażam na maśle,po zrumienieniu dorzucam kurki i też soteruje by na koniec przyprawić solą,pieprzem,cukrem i odrobiną białego wina...tak że z masła i wina powstał sos...
...ziemniaki rumienię na patelni i dorzucam do nich kurki odparowywując całe wino...
... kiedy miałem już wszystko gotowe byłem zupełnie zaskoczony tym jak wykorzystując moją szafę i to co miała ze sobą się wyszykowała na kolację...
...założywszy moją wyjściową koszulę białą plisowaną z przodu,z lekko kokieteryjnym krawatem w kolczykach co miałem Jej dać za jakiś czas a Ona je teraz znalazła,stojąc w pończochach,tylko z lekkim makijażem podkreślającym oczy i czerwone uszminkowane usta w pełni mnie zaskoczyła tak iż oparzyłem się o garnek...
...poprosiłem by nakryła stół co dało mi chwilę na skupienie myśli które napewno nie były teraz przy przystawce...
...pokroiłem filety z pstrąga jak klasyczne carpaccio z ryby...polawszy ją sosem z marynaty tej olejnej...na środek wysypałem świeżą roszponkę...i "voila"...przystawka gotowa...
...jedliśmy popijając australiskie "Leasingham bin7 Riesling" cudnie podkreślający smak pstrąga z octowej marynaty
...nawet kiedy podałem ossobucco ze smażonymi ziemniaczkami z kurkami polane sosem z duszenia o tymiankowym aromacie było cudnym dodatkiem do tak skomponowanego dania... z rozkoszną dumą gdzieś w środku czułem że odkryłem schowany klucz od "kuchennych drzwi"...i z całą nadzieją przekluczłem je...

środa, 26 października 2011

...tuż za parafrazą nocy...

...obudziłem się zwinięty w pozycji embrionalnej na ciepłej już skórzanej kanapie...blask kominka dawno zgasł zabierając ze sobą całe jego gorąco...księżyc przedarł się przez granatu chmury wlewając się do środka mieszkania okraszając dębowy parkiet łuną niczym zorzą polarną...zerknąłem na swojego Breitlinga Aeromarine(prezent na trzydziestkę od dziadka od strony ojca,który uważał że status mężczyzny poznaje się po butach i zegarku-rzadko zgadzaliśmy się z dziadkiem) wskazywał 3:16...i to świdrujące dźwięczenie pytajnika gdzieś w oddali : czemu nie śpię???nagły i nieco przeciągły o kilka sekund dzwonek do drzwi zmusił mnie do gwałtownego poderwania organizmu z kanapy...potknąłem się o kieliszek który poturlał się przez parkiet pod okno...ja zawiany jak on...dotarłem do drzwi o kilka sekund za późno gdyż przez wizjer nikogo nie widziałem...szybko otworzyłem i usłyszałem szpilki stukające chybotliwie o kamienne schodki...Ona też usłyszała...kiedy stanęła przede mną w nocnym makijażu,z wyprostowaną grzywką,i w tych szpilkach w których staje się równa mnie...w oczach nie wyczytałem tej radości jaka zawsze Jej towarzyszy w czasie nocnych eskapad...o nic nie spytałem...przytuliłem mocno jak mocne były Jej perfumy...chyba to "Angel" Thierre'go Muglera...weszliśmy...szybko zniknęła za drzwiami łazienki...ja nastawiłem w ekspresie kawę...i podsyciłem ledwo tlący się żar w kominku...wyszła odmieniona bez tego drapieżnego makijażu,z mokrymi włosami i już kręcącą się grzywką,owinięta  w ręcznik a po Jej ramionach i karku spływały krople nie wyschniętej wody...lecz to tylko powierzchowne zmiany...w Jej oczach dalej dostrzegałem ten niewypowiedziany krzyk...stłumiony przez rozbrajający mnie uśmiech...usiedliśmy podałem kawę a kominek znów przypominał dawne piece kotłownicze buchając płomieniami...zaczęła opowiadać o wszystkim i o niczym...o Andżeli...o Clubie... kończąc że spotkała dawnego kolegę i że była lekko wstawiona i że w ogóle...ale prawie...ale do niczego nie doszło i że nienawidzi się za to i strasznie mnie przeprasza ale chciała bym nadal Jej ufał i był...
...cóż...jest moim Aniołem...
...zaproponowałem byśmy coś przekąsili gdyż to zawsze poprawia humor rzekłem...oczy Jej rozbłysły znów tym blaskiem co sprawia że staje się najszczęśliwszy na świecie...
 ...tym razem to Ona przejęła inicjatywę a ja pozwoliłem Jej na tą małą pokutę...napawając się widokiem Jej zgrabnych nóg wyłaniających się spod ręcznika ledwie zakrywającego pośladki...hmmm...nie dziwiłem się że faceci na Nią lecą...
 ...otworzyła lodówkę w poszukiwaniu czegoś zjadliwego...a ja opowiedziałem Jej historię jaką ona jest zaklętą krainą...że są w niej rzeczy magiczne a ja niczym alchemik przy pomocy garnków,patelni,płomieni,przypraw z prostych części wyczrowywuje złociste potrawy...śmiała się z mych przechwałek...a Jej śmiech znów czynił mnie szczęśliewcem... znalazła pojemnik z pstrągiem i powąchawszy z miną pytającą spojrzała na mnie...szybko zabrałem Jej go z rąk zasłaniając się tajemniczą niespodzianką na dzisiejszą już kolację w dodatku niedokończoną... odnalazła plastry bekonu irlandzkiego o jaki trochę się trzeba postarać w stolicy...wspomniała że odkąd wróciła ze stażu w Irlandii to nie jadła ichniego śniadania...przy czym ja otworzyłem szafkę i wyjąłem Heizowską fasolkę w pomidorach puszczając do niej oczko...
 ...wstawiła patelnię na ogień i na nierozgrzany tłuszcz położyła plastry bekonu by następnie nieczekawszy na jego zrumienienie wbiła wiejskie jajka wyjęte z drzwi lodówki...fasolkę przelała do rondelka i zaczęła podgrzewać...żartowaliśmy ocierając się o siebie w dużej aczkolwiek teraz udając że jest tak ciasna kuchnii...
...po kilkunastu minutach śniadanie było gotowe...ja za Jej (smukłymi) plecami...odpiekłem mini bułeczki które zawsze trzymam w zamrażalniku...położyła sadzone na talerz...pachniały nieziemsko...obok fasolka rozpłynęła się po brzegu talerza...cóż o 4:48 nawet nie zrumieniony becon smakuje wyjątkowo...zjedliśmy sycąc się nie tylko pokarmem ale i obcowaniem z sobą którego tak nam brakowało...
 ...odpowiedziała na moje niewypowiedziane pytanie że jutro weźmie wolne...
...i tak odstawiwszy puste talerze wytarte do sucha chrupiącymi bułeczkami i dokończywszy lekko chłodną kawę wziąłem Ją na ręce i zaniosłem do sypialni śpiącą...położywszy na zaścielonym łóżku  zgasiłem światło a blask księżyca rozjaśnił pokój dając jeszcze piękniejszy obraz Jej... leżącej na łóżku odwiniętej z ręcznika...nagiej...kiedy tylko okryła się kołdrą Jej zmęczone ciało odrazu oddało się bez pamięci snom...a ja wśizgnąwszy się obok niej czując Jej ciepło jeszcze trochę rozmyślałem nim idąc Jej śladami oddałem się we władanie nocy...

wtorek, 25 października 2011

...nostalgia październikowej słoty...

...poranki stały się mroczne okalając wszystkich dookoła chłodem nocy październikowej...chmurne niebo nie pozwala na spoglądanie na wschody i zachody słońca...a lekka mrzawka przyprawia o dreszcze szyby mojego mieszkania...spoglądam w dół na gnieżdżących się pod daszkiem przystanku ludzi z góry wyglądających jak stado pingwinów o szaro czarnej barwie swych wierzchnich ubrań...tylko gdzie nie gdzie skrawek czyjeś kolorowej kurtki odbija blaskiem wesołości i radości życia...podjeżdża tramwaj stukocąc jak zawsze i zabiera ich jakby na chwile gdyż na miejsce jednej grupy pojawia się następna zamykając cykl wielkomiejskiego życia...
 ...z trudem przychodzi pozostawanie w opozycji do wszechogarniającej gonitwy ku lepszemu jutru... i cieszenie się chwilami spokoju jeszcze ciemnego poranka...ciepło i blask bijące  od kominka daje przyjemne poczucie przytulności przyprawiającą mnie o chęć pozostawienia wszystkiego swojemu losowi i oddaniu się we władanie błogiemu lenistwu...zaparzam kawę mocną i gęstą tak jak Arabowie słodząc ja dużo i dodając szczyptę mielonego kardamonu...zapach rozszedł się po całym mieszkaniu tak intensywny iż przenikł do wszelkich zakamarków...w piekarniku odpiekłem bagiettkę korzenną...porwałem ją na talerzyk taką ciepłą i aromatyczną o brązowej rumianej barwie obok położyłem masło...usiadłszy w fotelu popijałem kawę,smarowałem masłem kawałki bagiettki i delektowałem się tą chwilą by zaraz po niej otworzyć nowo wydany kryminał i zatracić się w nim...
 ...koło południa znów zrobiłem się głodny...hmmm...i umysł niepokorny zamiast zaspokoić się podręcznym sandwichem z bekonem i żółtym serem to zaczął pobudzać wyobraźnię a ta stanęła na pomyśle na pstrąga...cóż może to nie dokońca simply ale napewno Delicious...
...założywszy gruby szal przytulnie okalający szyje wyszedłem na ulice zaskoczony niezbyt chłodnym powietrzem...szybkim krokiem zmierzyłem Aleje Jerozolimskie i wszedłem w podziemia przedostając się do tramwaju...niby trzy przystanki a czas w tłoku płynął niemiłosiernie długo...na Pl.Zbawiciela znalazłem mały sklepik rybny gdzie zawsze można dostać świeżego pstrąga...wróciłem już piechotą...słońce w środku dnia wygrało małą batalię przedzierająca się swymi promieniami dającymi odrobinę ciepła z nieba...
 ...założyłem zapaskę...umyłem i oskrobałem rybę by następnie ją wyfiletować...z płatów wyjąłem ości i oprószyłem solą morską tą grubo ziarnistą i odstawiłem do lodówki na chwil pare...
...w rondelku wstawiłem trzy czwarte szklanki białego octu winnego do którego wrzuciłem trzy ziarenka ziela angielskiego,goździka trochę pieprzu z młynka i jeden liść laurowy...dodając odrobinę wody do gotowania i trzy łyżki miodu lipowego...kiedy marynata z lekka przestygła zalałem zasolone filety z pstrąga tak że zatonęły w niej bez walki...i pozostawiłem je na noc w lodówce...
...słońce zaczęło przegrywać wojnę z chmurami na dobre i nawet przebijające się gdzie nie gdzie snopy światła nikły jeden za drugim aż szarość popołudnia jak na żądanie wszystkich kończących pracę o szesnastej oblało ulice...i ich szaro-czarne stroje zlały się z otoczeniem...
... telefon wciąż milczał tak od dni kilku pozostwiając co jakiś czas jakieś tekstowe nikłe informacje z przebiegu Jej życia...pstrąg będzie dopiero jutro więc przyciśnięty przez walczący o swoje żołądek zacząłem szykować obiado-kolacje...
...otworzyłem butelkę kalifornijskiego Howling Moon ze szczepu Old vine Zinfandel i jego rozkoszny smak owocowego aromatu natchnął mnie do przygotowania jakiejś pasty...
 ...otworzyłem zaklętą lodówkę znów nieco pustą ale jest tam wszystko czego potrzebowałem... kawałek polędwicy wołowej, gorgonzola dolce,śmietanka kremówka i pełne życia i soczystości młode liście szpinaku... na buchającym ciepłem palniku wstawiłem wodę na pochodzący z Genui makaron linguine...
...na palniku obok postawiłem patelnię...zacząłem rozkoszować się kolejnym kieliszkiem Zinfandela...
...pokroiłem polędwice w cienkie paski,szpinak umyłem i teraz się suszy prężąc się na ściereczce...
...oliwa rozgrzała się na patelni więc wrzuciłem polędwicę rumieniąc ją z każdej ze stron...kolejny kieliszek Zinfandela wprawił mnie w optymistyczny nastrój do uczty... do zrumienionej polędwicy dolałem śmietankę i lekko ją redukowałem krusząc do środka gorgonzolę...sól i świeżo mielony pieprz... a na sam koniec pokrojone w paski liście szpinaku... sos swym aromatem przyprawia mnie o obłęd...wrzuciłem linguine na wrzącą wodę...
...po kolejnym i ostatnim kieliszku z tej butelki makaron mogłem odcedzić i wymieszać z sosem...posypawszy go Parmigiano-Reggiano i wyłożywszy pastę na talerz usiadłem przed kominkiem żarzącym się pomarańczową poświatą odbijającą się w szybach okien... w tle Sade śpiewa o Jeezebel...a ja rozkoszując się kolejnym kęsem upajam się rozkosznym smakiem polędwicy z gorgonzolą i nowo otwartą butelką Zinfandela...który zmusił mnie do wspomnień,rozmyślań i niepotrzebnych nikomu dociekań...i tak wieczór okrył stolice swoim płaszczem mroku...pozwalając neonom na chłodny blask...a mnie sprowokował do późnego spaceru po rzadko śpiącym Nowym Świecie...z miną już wesoła wśród wesołych przemierzyłem aż do Świętokrzyskiej idąc tam i z powrotem ku wieczności myśli niepokornych...
 ...

wtorek, 18 października 2011

.swobodnie opadając pomiędzy snami...

 ...5:30  a te nieznośne "dryń-dryń"znów przerywa mój sen...ale szybko tak jak co dzień... ogarnąć się w łazience...dresy do biegania i mały plecak z rzeczami...zawiązać te buty do biegania to jak zawsze koszmar...drzwi na klucz,winda...a teraz krótki  jogging do pływalni na Potockiej...brr jak dziś zimno więc aby narzucić dobre tempo co mnie rozgrzeje...biegam jak zwykle najpierw Popiełuszki a potem odbijam w Potocką i wzdłuż niej biegnę aż do pływalni...po 30 basenach w 20minut wracam z jeszcze wilgotnymi włosami w kapturze do mieszkania...robię kawę z ekspresu,i zjadam zakupioną w piekarni po drodze bułkę z ziarnami posmarowaną serkiem topionym z plasterkiem pomidora...hmm...te malinowe taka szkoda że niedługo ich zabraknie...
 ...cholera znów zrobiło się tak późno już prawie siódma...szybko...makijaż...hmm...spoko dziś piątek mogę być trochę luźniej ubrana więc jeansy,biała bluzka i kurtka skórzana wystarczą...brr... jak dziś zimno,znów owinięta szalem z rękawiczkami skórzanymi staje na przystanku i czekam na jak zawsze spóźniony tramwaj...jest ten gość co zawsze się na mnie gapi...ciekawi mnie czy kiedyś do mnie zagada...w tym swoim szarym płaszczyku,i trampkach zgrywa się na jakiegoś inteligenta...dziś na mnie nie patrzy tak jak wtedy gdy miałam tą "małą czarną"...wreszcie nadjechał...przepraszam-chciałam przejść(kolejny palant co blokuje dojście do miejsc siedzących)...spoko mogę przejrzeć plan dnia...hm chyba nic nie mam na kolacje więc może wpadnę niezapowiedziana do niego(on to ma zawsze fajne rzeczy do jedzenia-kurde jak on fantastycznie gotuje)...nie...nie mogę-umówiłam się z Andżelą na piwko po pracy...dobra zjem coś na mieście...muszę tylko do niego zadzwonić..."ding-dong" "Plac Konstytucji...przepraszam,przepraszam- że też musi być taki tłok w tej komunikacji miejskiej...szybkim krokiem podążam przez Koszykową i jestem na miejscu akurat pięć po wpół do ósmej...
 ... co już 16:20!... cholera znów nie zrobiłam tego co powinnam...i będę miała zaległości...ale teraz szybko... zaraz mam się spotkać z Andżelą...jak zawsze w tej wietnamskiej knajpie na Marszałkowskiej zaraz za Placem Konstytucji...po dobrym kurczaku smażonym z orzeszkami cashew i kilku piwkach ruszyłam z koleżanką w dalszą podróż po rozrywkowej Warszawie...ale najpierw zahaczyłyśmy o moje mieszkanie by nieco zmienić image i przybrać frywolny seksowny wygląd...zjadłyśmy u mnie szybkie kanapki z mozzarella i pomidorami(tak tymi malinowymi:) ) polanymi oliwą z bazylią i czosnkiem co dostałam od niego...i pędem ruszyłyśmy do klubu tego w parku...
 ...
 ...dryń-dryń-środek cudownej piątkowej nocy przerwał głuchy sygnał telefonu...po kilku dniach nie odzywania się...księżyc na wpół schowany rozjaśniał sypialnię a Jej wyjątkowy i pełen radości głos przywołał moje szare komórki do obrotów na pełnej parze...głupie pytanie czy nie wpadnę po Nią i koleżankę do klubu by zabrać Ją do domu...ale najbardziej zaskoczyło mnie stwierdzenie żebym wziął coś do jedzenia...
...po szybkim prysznicu otworzyłem lodówkę zorientowawszy się że nie mogę na nią liczyć zbyt mocno...ale w pojemniczku leżał sobie kawałek wołowiny i to nawet pierwszej krzyżowej... zmieliłem na maszynce i przyprawiłem solą i świeżo zmielonym pieprzem...uformowałem w grube na półtora centymetra okrągłe steki i położyłem na rozgrzanej patelni grillowej smarując mięso z lekka olejem tym samym tworząc Hamburgery...smażyłem je po dwie do trzech minut z każdej ze stron tak by mięso pozostało w środku różowe i soczyste...potem zgrilowałem bułki...ich słodkawy aromat rumieniącego się pieczywa przyprawił mnie o wielki głód jaki może wystąpić tylko o 3:30 w nocy...było to silniejsze ode mnie... posmarowałem je sosem jaki zrobiłem z pikli o nazwie "party mix" i gęstego ketchupu Heinza miksując wszystko na jednolitą masę, położyłem liść sałaty lodowej,plasterek cebuli,ogórka konserwowego i pomidora...hmmm...nie mam malinowego-je lubi najbardziej...złożyłem Hamburgery i dwa z nich owinąłem w folie aluminiową i włożyłem do torby termicznej...a sam z ze szklanką coli usiadłem wygodnie na ksześle i rozkoszowałem się iście soczystym hamburgerem delektując się smakiem wołowiny...kiedy odebrałem je z klubu za jakieś pół godziny były pełne nadziei że przywiozłem im coś do jedzenia...o tyle większe było ich zaskoczenie gdy dałem im po ciepłym hamburgerze...i tak podrzuciwszy je do domu mogłem z czystym sumieniem ,nacieszony namiętnym pocałunkiem na pożegnanie...wrócić do swojego snu...

wtorek, 11 października 2011

...zapiski wspomnień tysięcy smaków...

 ...szarość południa październikowego dnia otoczyła salon,niebo zasnuwały szare chmury tak jak umysł kłopotał się z chmurnymi myślami,walcząc na przemiennie z czarnowidztwem i nostalgią radości...popijając kawę i przesiadując na fotelu wyglądając przez okno wychodzące na taras spoglądałem na dachowe życie stolicy...
 ...na poręczy wylądowała jemiołuszka znamionując tym samym coraz szybsze nadejście chłodnych dni... z zaciekawieniem zaczęła się przyglądać pozostawionemu samemu sobie w donicy niewielkiemu krzakowi dzikiej róży,na którym obok żółknących już liści wisiały czerwone owoce,smakowity kąsek dla wędrującego ptaszka...ocknięty z letargu myśli próbującej odtworzyć zapiski wspomnień postanowiłem dopisać nowy rozdział ...
 ...właśnie z owoców dzikiej róży postanowiłem zrobić konfiturę...w noc poprzedzającą owe chwile roztargnienia fotelowego przyszły pierwsze przymrozki zmiękczając owoce delikatnie dodając im odrobinę więcej słodkości...gdy jemiołuszka odfrunęła wyszedłem na taras pozbierać resztę owoców...w dole życie stolicy trwało we wczesno popołudniowej chwili...przechodnie przemieszczali się ku restauracjom na lunchowe spotkania,babcie z okolicznych kamienic wracały do mieszkań z torbami pełnymi codziennych sprawunków...taksówki korkowały się na skrzyżowaniach,stając w szranki z tramwajami...na przystankach młodzież wracająca ze szkół chichotem i impertynenckim zachowaniem irytowali poważnych yuppies w garniturach...a ja powróciłem z około pół kilogramem owoców dzikiej róży,który dokładnie umyłem a następnie przekroiwszy na pół oswobodziłem z nadmiaru pestek kłębiących się wewnątrz,z okolic szypułki pozbyłem się kłującego meszku...na pełnym życia palniku zagotowałem w rondlu wody by je zblanszować,odcedziłem na sitko chartując pod zimną wodą owoce...w tym samym rondlu przepłukanym po pierwszym użyciu zagotowałem wody szklankę z pół kilogramem cukru tworząc syrop cukrowy i kiedy wszystkie te małe kryształki zmieniły konsystencję ze stałej na płynna dorzuciłem wyhodowane na tarasie i z lekka lekceważone wcześniej owoce dzikiej róży i skropiłem delikatnie octem sherry...gotując je do miękkości przybrały swoiście gęstą konsystencje i cudny aromat tak prosty,naturalny różany...
...pamięci dopiekła myśl iż moja babcia letnich popołudni pozbierawszy płatki róż w ogrodzie przy domu  z sielską aurą wiejskiego życia w tle i prażyła je w cukrze pudrze tworząc podobny smak teraz z zapisków  wspomnień wyrywający się na pierwszą stronę,gdy wracając z leśnych eskapad mający chęć na słodkie co nieco dostawałem ten cudnie aromatyczny i naturalny smakołyk... cóż teraz w podobie mam lecz miejskie wyprawy w poszukiwaniu chłopięcych  frajd życia...nieco doroślejsze lecz równie nieodpowiedzialne i z podobnym znakiem ryzyka...
 ...mój umysł od pierwszej nuty tej pysznej konfitury zaczął poszukiwać z czym by można było połączyć ten smak i jedyną dopuszczalną opcją poza pączkami i tudzież innymi deserami była pierś z tak lubianej przeze mnie kaczki... wziąwszy prysznic,wyszykowawszy się spryskany drzewnym zapachem Kenzo wybrałem się na przechadzkę po kończącej życie zawodowe Warszawie przeciskając się wśród ludzi którzy chcą jak najszybciej uciec od stłoczonego środka tego miasta by odetchnąć w tych swoich sypialniach podmiejskich od duszącego powietrza jakim trzeba tu oddychać...zaszedłem do sklepu na placu defilad i kupiłem pierś z kaczki a właściwie dwie...do tego wybrałem chilijskie wino czerwone o kuszącej nazwie i historii "Payen"...i zacząłem podążać wzdłuż Marszałkowskiej w kierunku placu Konstytucji...by skręciwszy na w Koszykową dojść do rogu z Mokotowską i tam niby przypadkiem właśnie o 16:30 spotkać Ją wychodzącą właśnie z pracy...bukiet róż mający być tylko prologiem do nadchodzącej niespodzianki na kolację złamał Jej minę zaskoczenia w prześliczny uśmiech za którym zawsze tęsknie...wproszony do niej przyrządziłem szybko obsmażywszy pierś na rumiano oprószoną tylko solą i pieprzem z młynka i po kilku minutach w piekarniku kiedy mięso nabrało różowego i soczystego koloru położyłem na talerz a obok podsmażone knedle z ciasta ziemniaczanego polałem i mięso i je gorącą konfiturą różaną,talerz przystroiłem liśćmi roszponki skropionej oliwą z oliwek zmieszanej z octem sherry...popijając wino zajadając się pysznościami z talerzy śmialiśmy się rozmawiając o mijającym dniu nadając mu nieco więcej smaku,barwy i radości...

poniedziałek, 3 października 2011

...tuż za rozczarowaniem lata a podziwem jesieni...

 ...tego pięknego październikowego dnia,z prażącym wręcz słońcem i rześkim powietrzem zupełnie odmiennym niż szereg dni lata,gdzie wśród spacerujących Nowym Światem widać wyraźne podniecenie pogodą...czas jakby stanął w miejscu zaklinając twarze w czarodziejskie uśmiechy,zarażające każdego napotkanego...nigdzie nie śpieszący tym razem ludzie niczym komuna dzielili się wszech obecną radością życia...popijając kawę w Cavie i obserwując z ogródka cały ten kolarz szczęścia mogłem oddać się kontemplacji niczym nie pośpieszany...
 ...idylla nigdy nie trwa długo...przerwane rozmyślania tradycyjnym dryń-dryń utraciły wątek do którego już nigdy nie powróciły...Jej aksamitny głos dodał jeszcze jedną gwiazdkę szczęścia do dzisiejszego dnia... to nieco zaskakujące ale zaprosiła mnie do siebie na kolacje...

 ...dobra! przyjął zaproszenie,czas operacyjny 5 godzin...no tak muszę jeszcze ogarnąć zakupy,dobrze że delikatesy są w pobliżu...lista,lista,lista gdzie ja ją miałam a tak w torebce...cholera że też jakiś palant(to na pewno był facet)wymyślił takie duże torby nie torebki i jeszcze na dodatek zrobił je modne...
 ...mam!cholera że też musiałam ją schować do kosmetyczki...biegiem koszyk...papardelle...śmietanka..."przepraszam ale ja tu stałam"..(co za palant że też nie widzi że mi się spieszy)...pierś z kurczaka...co jeszcze a no tak podgrzybki...w mrożonkach nie ma wyboru...ale widziałam jakąś babcie z grzybkami-byle tylko muchomorami nie handlowała...
 ...dobra mam wszystko-chyba...nie?...postawiłam krzyżyk przy każdej pozycji z listy..biegiem,biegiem jeszcze muszę się zrobić na bóstwo...3,5 godziny do jego przyjścia...cholera co na siebie włożę...może tą fioletową bluzkę...nie-jest w suszarni...jak tego kurczaka a no tak w kostkę,taką chyba nie za mała?...cóż będzie taka,teraz grzyby podgrzybki.jak je na pół? cholera jak to szło? a najpierw na pół a potem w paski...jest ok. trochę nie równe ale jak się uduszą to będzie dobrze...a i cebula...znów będę miała worki pod oczami...
 ...ok.woda się gotuje na wolnym ogniu na papardelle...teraz pod prysznic i mogę działać dalej...tak użyje Kenzo "Jungle" więc może zadziorny makijaż?...ale najpierw włosy...hmmm co z tą prostownicą znów nagrzewa się tak wolno...szybko,szybko jeszcze godzina...au..ten cholerny tusz z tą cholerną szczoteczką...no dobra nie jest źle tylko co ja na siebie włożę...hmmm...te koronki...ok!ale co dalej przecież nie podam mu kolacji w bieliźnie(choć jemu się zdarzało ale to zupełny przypadek)...uwielbiam jak na mnie wtedy patrzy...więc może? ... nie to bez sensu lepiej jak będę kompletnie ubrana ale w co żeby nie pomyślał że olałam pierwszą kolację u siebie...dobra nieco frywolnie biała koszula rozpięta do biustonosza,luźno zawiązany krawat,spodnie z podwyższonym stanem czarne,czarne kabaretki oczywiście pończochy ale o tym się do wie jak mnie...hmmm....no właśnie woda na paprdelle i sos gdzie mój fartuch-że też znika zawsze gdy jest potrzebny...o jest ciekawe kto go włożył tam koło szafki na odkurzacz... ok. obsmarzam mięso na patelni...czemu to nie skwierczy tylko się pieni i gotuje...dobra już woda odparowała...dalej cebula nieco zaszklić...co zrobić-co oni wypisują w tym przepisie...ok... teraz te jak im tam podgrzybki...duszą się dolałam śmietany i rozprowadziłam jedną łyżeczkę zielonej pasty curry...ach te przepisy kuchni fusion uwielbiam je...tylko cholernie trudno je przyrządzić...ciągle mam wrażenie że o czymś zapomniałam...no tak o soli! ale jak to pojemnik jest pusty...zapomniałam dopisać do listy niech to szlag...co robić za 5 minut ma być...pożyczę od sąsiadki-tej z pod trójki z niej taka miła babuleńka i zawsze jest w domu...no jest lekko pikantnie(z tą solą lepsze)i grzybowo...nie tak jak u niego bo On to nieźle gotuje ale musi zjeść tak albo wcale a co mi tam :)...
 ...kiedy pukałem do Jej drzwi w powietrzu unosił się przedziwny aromat kusząc mnie co raz bardziej prostotą grzybowego zapachu...ale ostre nuty nie dawały mi spokoju... otworzyła...jak zawsze śliczna...uśmiechem grużąc każdy mur oporu przed Jej pięknem...w białej koszuli z krawatem wpuszczonej w spodnie i kabaretki...ciekawe czy to pończochy... całując Ją w policzek poczułem te fantazyjne perfumy co używa ich do klubu jak zawsze budząc moje zmysły...
 ...na talerzu papardelle w śmietanowym sosie z kurczakiem i podgrzybkami z delikatną nutą zielonego curry wprawiły mnie w cudowny stan smaku i aromatu jaki rzadko mogę znaleźć u siebie w kuchni...patrząc w Jej oczy dostrzegłem tą dumę jak z niej płynęła gdy po raz pierwszy ugotowała coś dla mnie...wieczór chylący słońce ku zachodowi wprawił nas w podziw tego zaskakującego dnia...popijając chłodne Chardoney po kolacji usiedliśmy wtuleni obserwując zachód słońca...

sobota, 1 października 2011

...skrajne uczuć owoce...

 ...noce dłużące się niemiłosiernie z wielkomiejską ciszą w tle ponownie towarzyszą jesieni...pokryte w mroku poranki stają się niechcianą istotą rzeczywistości...a ja tak trwam niczym nie przejednany czekając na wstające nad alejami Jerozolimskimi słońce,zbudzony przez krzyczącego sąsiada sfrustrowanego odrzuconą miłością Ireny z piętra niżej...te nie artykułowane dźwięki wpisują się w zgiełk ruszających do biurnych miejsc tych wszystkich czekających na autobusy i tramwaje,tych biegnących na spóźniające się metro i przemierzających chodniki wysokich obcasów...przytłoczony niechcianymi brzmieniami dalej udaję przed samym sobą iż noc jeszcze trwa...
 ...aromat kawy który zaczął unosić się po mieszkaniu uświadomił mi zupełnie zepchniętą w podświadomość myśl iż Ona tym razem została na noc...
 ...cóż i Ona musi wyruszyć do pracy,giętkie zaspane ciało powlokło za sobą nogi w kierunku orzeźwienia idącego w parze z zapachem kawy...dobiegające z łazienki dźwięki insynuowały mi że bierze prysznic...było późno i pewnie się spieszyła nie myśląc o robieniu sobie śniadania...nałożyłem więc do małej miseczki tradycyjne Bircher musli,zrobione wieczorną porą z płatków owsianych zasypanych rodzynkami,orzechami laskowymi i włoskim,daktylami i śliwką oraz odrobiną brązowego cukru by całość zalać świerzym mlekiem...
 ...teraz pokroiłem Glostera w kostkę z jego soczystym aromatem i słodko-kwaśnym smakiem mieszając z musli stworzyłem wyjątkową mieszankę smaku...na wierzch musli posmarowałem jogurtem gęstym i położyłem różowe winogrona te z Jej ulubionych...
 ...kiedy wyszła z łazienki znów chciałem zatrzymać czas i niczym szalony naukowiec zacząłem zgłębiać swoją wiedzę na temat czasoprzestrzeni by stwierdzić że jej wyjście do pracy jest nieuniknione...czarująca o lekkim zapachu mojego żelu do mycia wycierając mokre włosy owinięta tylko w ręcznik całkowicie sprawiła że moje całe ciało ocknęło się z tych nieodeszłych faz snu...z lekkim uśmieszkiem przyjęła moje Bircher musli stwierdzając że dużo czasu na siłowni kosztują te wizyty u mnie...zachwycona niezwykłym smakiem wyszła z buziakiem na dowidzenia jak zawsze tęskniłem nim zdążyła zejść na dół...
  ...te niesforne godziny kiedy tak porzucony przez Nią oczekiwałem powrotu zmusiły mnie do spaceru alejami w kierunku Marszałkowskiej a potem skręciwszy w lewo dotarłem aż do Polnej i podążyłem do tych kiedyś tak często odwiedzanych stoisk...kupiłem pod zupełnym natchnieniem chwili dwie polędwiczki wieprzowe i kilka właśnie dojrzewających jabłek Golden delicious sprowadzanych gdzieś z okolic Grójca bo jakże by mogło być inaczej...taki niesforny pomysł przyszedł mi od tak przez przypadek słuchając że pod koniec września właśnie był dzień Jabłka...
 ...polędwiczki umyłem,osuszyłem i oczyściłem z błon następnie posoliłem i oprószyłem młotkowanym pieprzem dodając do marynaty odrobinę oliwy i Calvadosu...umytym jabłkom ściąłem górną część i wydrążyłem do środka wkładając powidła śliwkowe,i pozostawiłem w chłodzie nadchodzącego wieczoru...do całości dołożyłem kluski leniwe robione z 2 części białego sera i 1 części ziemniaków z samymi  żółtkami z odrobiną mąki...kiedy przyszła późnym wieczorem kończyłem rumienić polędwiczki na patelni, jabłka oblane karmelem po ślicznie zielonej skórce wydawały obłędny zapach wprawiający każdego kogo spotka na swojej drodze w obłęd...kluski obsmażone dogrzewałem w piekarniku...
 ...Jej nie doczekanie tuż przed kolacją zawsze doprowadzało mnie do radości że będę mógł nakarmić jej zmysły pod każdą postacią... na talerz położyłem pokrojoną polędwiczkę w pełni soczystą,różowa o cudnym aromacie karmelizowanego Calvadosu,obok kluseczki,i w centralnym punkcie prawdziwe Golden Delicious z powidłami śliwkowymi które spełniały funkcje sosu...
 ...popijając na tarasie rozgrzewający Calvados Hors D'age w blasku świec i towarzyszących nam spojrzeń sąsiadów zajadaliśmy się tym cudnym prostym posiłkiem gdzie połączenie jabłek słodko kwaśnego smaku z owocową nutą Calvadosu i pikantną polędwiczką ze słodkawymi kluskami leniwymi dało naprawdę skrajne odczucia... a stolica kładąc się do łóżek zaczęła wyczekiwać chłodnego poranka...

środa, 28 września 2011

...miedzy ciepłem popołudnia a chłodem poranka...

 ...chłodne powietrze wciskając się w nos ocknęło z letargu pracujące w tle neurony świadomości,zmuszając oczy do oglądania szarości poranka...szybko idącym wolnym krokiem zmierzałem do piekarni po świeże pieczywo...wiatr silnym podmuchem próbował złożyc moje myśli z tych nie poskładanych,lecz chmury nieugięte zawisły na dobre nad stolicą...ludzie biegnący ku cieplejszym fragmentom miasta tulili się w płaszcze,kurtki,apaszki...złociste i mokre liście szlajały się po chodnikach...zamiatane przez te wszechogarniające i nieskuteczne podmuchy wiatru...
 ...gorący napój stworzony z pół szklanki śmietanki kremówki i pół szklanki mleka i tabliczki 70% czekolady z odrobiną chilli przegryzany świeżymi croissantami pozwolił mi owiniętemu w przyjazny koc wyglądać z tarasu na obudzone życie stolicy...
 ...jesienny orszak na dobre w kroczył w to miasto nasuwając mi na wspomnienia cały wspaniały urok tej pory... gdy na leśnej polanie będąc "nie za duży" w popiele ogniska piekłem ziemniaki z dziadkiem słuchając już nieżyjących wspomnień,które teraz tylko kołaczą o bramy odległej pamięci...a potem spacer i zbiór grzybów...dziadek był mistrzem w znajdywaniu borowików...i ten smak duszonych przezeń z cebulką na maśle i w śmietanie...
hmmm...rozmarzony i głodny wspominanych smaków czym prędzej pobiegłem potrącając tłoczących się przechodniów z ich beznamiętnymi twarzami na bazar...
 ...dzień rozgrzał się na dobre,chmury ustąpiły słonecznym promieniom dając upust ciepłemu popołudniu...
 ...zakupiłem borowiki...piękne pachnące runem leśnym...po oczyszczeniu grzybów umyciu i osuszeniu wszystkie pokroiłem w pół plasterki...pozostawiłem je same sobie w miseczce... cebulę cukrową obrałem i pokroiłem w pół krążki...na patelni rozpuściłem klarowane masło i jak tylko tłuszcz się lekko rozpuścił wrzuciłem cebulę posypawszy solą od razu i lekko zmniejszyłem ogień by cebula szkląc się zaczęła się dusić i wydobywać swoją naturalną słodycz podobnie jak przy zupie cebulowej...
 ...kiedy rumieniąc się na ciemno złocisty kolor zaczęła wręcz krzyczeć i domagać się natychmiastowego ratunku przed spaleniem ja czym prędzej wrzuciłem moje pokrojone borowiki...dorzucając tym razem zwykłego masła pozwoliłem podsmażyć i poddusić jednocześnie grzybom...na sam koniec dorzuciłem szczyptę świeżo zmielonego pieprzu podkreślając aromat borowika...lekko podlawszy je śmietaną kremówką i zredukowaniu do konsystencji gęstego sosu mogłem z dumą stwierdzić że są gotowe...
 ...ale czy to miałby być koniec usiąść tak z kokilką grzybów i zajadać się ze świeżo wypieczoną bagietką w tle...?
...cóż tak szlachetnej strawie może towarzyszyć tylko coś równie szlachetnego... w lodówce znalazłem pojemniczek a w nim kryły się wycięte steki z polędwicy wołowej tej hodowanej gdzieś w Ameryce południowej... kiedy miałem zamiar smażyć sobie tego wybornego stek'a doszedł do mnie dzwonek do drzwi...tak zawsze oczekiwana rzadko zapowiedziana za drzwiami stała Ona...oczywiście zawsze mam i dla niej porcję wybornych smakołyków... kiedy ja tego ciepłego kończącego się popołudnia smażyłem steki z polędwicy podgrzewając duszone borowiki Jej krzątanina z salonu wzbudzała lekki stan ciekawości...
 ...na talerzu położyłem kokilkę wypełnioną kremowymi borowikami ze sporą ilością zsiekanej natki pietruszki rosnącej "tu"za oknem w kuchni a obok pokrojony wysmażony na różowo stek z polędwicy, w koszyk włożyłem świeżo wypieczoną pokrojoną bagietkę...i wkroczyłem do salonu w blasku chylącemu się ku zachodowi słońca i świec porozstawianych wokół salonu...na przyjaznym kocu siedziała ona otulona moim swetrem pełna oczekiwania na dawno nie smakowane rozkosze podniebienia...popijając w podobie kraju jak wołowina Argentyńskie Pascual Toso Malbec Reserva oddaliśmy się tej rozkoszy jaką było połączenie polędwicy i borowików w śmietanie tylko aromatyzowanych solą morską,pieprzem i natką pietruszki...
...obudzony nad ranem w samotnej pościeli zrozumiałem że dziś będę sam na sam z chłodem poranka...