poniedziałek, 21 listopada 2011

...myśli opadające razem z liśćmi...

...druga trzydzieści...mama znów zaczęła kaszleć...a już było tak dobrze...nawet zdrzemnęłam się na trochę...a tu znów pobudka,trzeba wstać,podać wody do picia...i kładąc się do łóżka nie mogę zasnąć...za oknem liście opadają z drzew szeleszcząc jak moje myśli...ciekawe gdzie on teraz jest...mama chyba wyzdrowieje,choć pielęgniarka nic nie mówi,a lekarze...szlag by ich wziął...mogłam wziąć ją do Warszawy i nie zważając na Jej zdanie umieścić w klinice...Zurych...aby na pewno?raz wiem że mnie oszukał...pewnie nie jedyny...
kilka zim temu miał być w Munchen i zatrzymać się w Sheratonie finalizować jakiś kontrakt(kolejny)...traf chciał-nie chciał ale Oliwia(ta moja najlepsza koleżanka ze studiów) będąc na nartach w Kaprunie ze swoim nowym narzeczonym będącym o dwanaście lat młodszym od niej wpadła na Niego w Sonnblick hotel...przechodził obejmując jakąś młodą "siksę"...nawet nie poznał Oliwii...cóż nigdy za nią nie przepadał,po tym jak mu wygarnęła na tydzień po naszym ślubie gdy lekko pijany podrywał hostessę-coś wtedy się wykręcił a ja mu tak wierzyłam...teraz- nawet wtedy w Sheratonie w Munchen nie mieli jego rezerwacji -przestał się ukrywać...jakbym miała być Temidą z małżeńską opaską ślepoty...
i niby po co to wszystko??? dla dwustumetrowego apartamentu na Pięknej,wakacji na Mauritiusie...czy biżuterii którą mi przywozi z tych domniemanych delegacji...kiedy następnej zimy równo na rok...i kiedy to był rok na diecie,treningów na siłowni,wtedy nawet ci młodzi się za mną oglądali chciałam by znów na mnie patrzył tak jak tamtego wiosennego wieczoru w siedemdziesiątym siódmym w "Hybrydach" i miesiąc później gdy pierwszy raz został u mnie na noc...stanęłam przed nim w tej bieliźnie od Lise Charmel będąc tak seksowna jak to tylko możliwe to On spoglądając znad gazety stwierdził tylko że zasłaniam mu kanał informacyjny...nie mówiąc już by oderwał się od tych swoich notowań giełdowych...
...to zabawne i gorzkie zarazem...nie sądziłam nigdy,będąc magistrem astrofizyki z UW że znajdę analogię fizyczno-uczuciową z moim małżeństwem..
...na początku nasze uczucie niczym gwiezdny wybuch miłośnie-termojądrowy pochłaniało innych swoją niebotyczną siłą...nie przewidziałam że wypali się tak szybko...a teraz tylko ja jak idiotka,błądzę w pozostałym po tej "Miłosnej Supernowej" mgławicy obojętności i udawanej życzliwości...
...Oliwia tyle razy mnie namawiała na to bym zaczęła czerpać z życia pełnymi garściami...znaleźć sobie kogoś młodszego i bawić się udając jak On...jednak niebotyczny pragmatyzm jaki tkwi w mojej osobowości nakazuje mi pozostać wierną godząc się na poniżanie przez te wszystkie młode "kurwy" ciągające się z nim po alpejskich kurortach by codziennie rano w lustrzanym odbiciu stanąć dostojnie wyprostowana z grymasem dumy i powiedzieć sobie:jesteś jego jedyną...Żoną...a potem wyprasować mu jego ulubioną koszulę,zaparzyć kawę w ekspresie,zrobić tosty i podać z jego ulubionym miodem gryczanym przywiezionym od moich rodziców...i słyszeć ten pomruk zadowolenia i to jak mu gładko przechodzi przez gardło:"Dziękuję Kochanie"...
...liście wolno opadają szeleszcząc razem z moimi myślami...a noc pochłania mnie niczym czarna dziura anihilując nas obie...
...obudziło mnie pukanie...ledwo otworzyłam podkrążone oczy a w małej szparze uchylających się drzwi ukazał się mój syn...nasz syn...zaparzył kawę i zrobił śniadanie...wszystko naszykował w pokoju Mamy...przyszła pielęgniarka całe szczęście-pomoże mi... może będę  mogła chwilę odsapnąć,pójść na spacer po zapomnianych ścieżkach okresu dojrzewania...poskładać w całość myśli z tych nieposkładanych a może ocalić od zapomnienia...Mama zaczęła opowiadać jak się tu żyje jej samej,przecież Ojciec umarł cztery lata temu,a pamiętam to jak dziś...pogrzeb...chorobę Ojca...i to że nigdy nie poddał się jej...
...po śniadaniu umyłyśmy Mamę,podałyśmy leki, by po chwili usłyszeć Jej chrapanie...wyszłam na chwile...
...po powrocie znów obowiązki...dzień mija niespodziewane szybko...naszczęście syn zrobił kolację...hmmm...jest rosół z gęsi z kluseczkami mięsnym...jakie to dobre...przypomina mi ten który jedliśmy w Paryżu w tym małym "bistrot" na Boulevard de Magenta...to było jeszcze wtedy gdy patrzył mi głęboko w oczy mówiąc jak mnie kocha i że ta miłość nigdy nie przeminie...cóż za naiwność...a teraz mój synek jest tak samo zakochany...tak bym chciała mu wszystko to powiedzieć...ostrzec go...by uważał...na samego siebie-na tą męską kompilacje chromosomu X i Y które stawiają go pod poligamitycznym murem ...że łatwo się może skończyć...boleśnie...ale cóż nie mogę odebrać mu tego szczęścia którym jest "ona"...
...pukanie do drzwi...o tej porze?otworzyłam...chłodne powietrze wtargnęło do środka...za drzwiami stała elegancko ubrana kobieta...odrazu wiedziałam że to Ona...lecz z lekką premedytacją poczekałam aż się przedstawi...weszła obładowana aż ciężko ocenić na jak długo przyjechała...cóż ja w Jej wieku postępowałam podobnie...podarowała mi czekoladki-jak miło...i kwiaty dla Mamy...
usiadłyśmy w pokoju przy herbacie...była strasznie zdenerwowana...w sumie wyciągnęłam już wiele od syna by zorientować się że to na poważnie...
...nie musiałam pytać...widziałam jak Jej zależy...na Nim...na mojej pozytywnej opinii...to jak się stara chociażby zabierając na te odludzie całą walizkę ciuchów i pachnąc tak słodko "Angel"...w końcu rosół się podgrzał...a ja rzuciłam Jej tylko by go nie rzuciła odbierając mu "To" szczęście jakim już jest...
...nadeszła noc...dobrze że pielęgniarka zostanie...wzięłam melatoninę może pomoże...
...liście powoli opadają za oknem...i moje myśli razem z nimi w głęboką czerń samotnego snu...

niedziela, 13 listopada 2011

...odpowiedzi na nie zadane pytania...


...5:00..."Cwał Walkirii"Wagnera rozbrzmiał w moim telefonie głośno i z premedytacją budząc mnie z nie dokończonej fazy snu wolnofalowego...jestem chyba postrzelona ustawiając taki dzwonek...cóż inne nie działały a ja usuwam to co nie działa...jak ich wszystkich jak im tam??? nieistotne...co myśleli że jak umieją utrzymać erekcję przez dwie godziny,albo jak dotykać punkt G to będę piać z zachwytu i padać im do stóp...czasem trzeba było konkretnie po prezydencku:"spieprzaj Dziadu"...tak...to skutkowało...ale to zamierzchła przeszłość gdyż teraz jest On i cały świat zmienił horyzontu azymut ...w mojej głowie...
...wstałam odrazu nie przestawiając drzemki jak zawsze o kolejne pięć minut aż do "dead line"...od momentu postawienia nogi na podłogę mój rdzeń nadnerczy uwalnia do krwiobiegu niesamowite ilości adrenaliny...  wiem czytałam w Focusie któregoś razu...które pewnie pozwoliłyby mi wygrać 6 listopada nowojorski maraton z czasem 2:31 i 50 sekund albo i lepszym......czas jak by zwolnił a ja pędzę...prysznic,włosy,makijaż...cholerna szczoteczka do wydłużania rzęs...gdzie ta prostownica...a mam...
...prawie w pełni skoncentrowana w ręczniku,szczotkując zęby...rozpoczynam pakowanie...walizka?tak oczywiście...w szafie jej nie ma...więc...???
...jest...ufff...pod łóżkiem...dobra kartka i odznaczamy...
a : bielizna...rajstopy,getry,biustonosz,figi,stringi mam...wziąć pas do pończoch?...hmmm dobra mam...przecież to tylko weekend...tylko długi weekend?hmmm...teraz b : jeansy-Wranglery rurki razy dwa c: swetry: mój ulubiony wełniany, i ten cieniutki w kolorze grafitu... d:bluzki i topy : jedna koszula-biała,dwa białe topy,jeden granatowy dwie bluzki w tym samym odcieniu e: buty : w szpilkach jadę,adidasy...może kalosze to w końcu odludzie? ocieplane Tretorny dadzą rade...
...mam już wszystko...no dopnij się...uff udało się...tylko w co ja wezmę kosmetyczkę?
...co już 6:45 dobra śniadanie ogarnę w biegu kawa i bajgle na pl.Konstytucji...szalik,trench,pasek,szpilki torebka,kosmetyczka,walizka i te unikalne kolczyki które kupiłam na bazarze ChatuChak na wycieczce do Bangkoku i mogę lecieć...wyglądam jak wielbłąd który na dodatek swego obciążenia próbuje zachować grację...cholera jak dziś mroźno...dotarłam na przystanek tramwajowy tak zatłoczony...przepraszam,Przepraszam!głuchy???...co za dupek,walnęłam go chyba walizką a on dalej tu tkwi...tu gdzie ja chciałam stanąć...o jest ten w płaszczu...uśmiech numer 5 i spadaj maleńki...podjechał tramwaj,ledwo co wtargnęłam do środka  z tymi tobołkami...pl.Konstytucji...przemieszczam się godnie niczym muzułmanka trzy kroki za swoim mężem...
...w coffe heaven mają pyszną kawę która zawsze wprowadza mnie w pozytywne wibracje...
...a teraz do pracy...dziś tylko do południa i wyjazd...przyszła 13:00 już?cholera jeszcze nie skończyłam...no cóż będę musiała dokończyć po weekendzie...
...a teraz szybko autobus i na dworzec...kupiłam bilet przez internet,teraz tylko odebrać...jestem...z lekka zirytowana jak to na dworcu...kolejki,nieczynne kasy i tłum dziwnie śmierdzących ludzi... jeszcze pół godziny...może kawka ale tu nie ma coffe heaven...bar???..."dobrze...może być rozpuszczalna"...tak może tylko smakować kawa na dworcu pks...podjechał ...zapakowałam walizkę pod spód autokaru a siebie,kosmetyczkę i torebkę do środka autobusu...ruszyliśmy...uzbrojona w najnowszego iPoda classic i 100gb muzyki mogłam oddać się podróży i  miałam czas na poukładanie sobie w głowie tego arcy trudnego zadania...po tym jak pewnego ranka przekomarzaliśmy się w łóżku i zanosząc się śmiechem odebrałam jego komórkę..."Hallo tu seksująca sekretarka proszę zosta...a potem lekko zażenowana słysząc jak się przedstawia rzekłam miło mi...tuż przed tym jak oddałam Jemu telefon zakończyła:jak się spotkamy to musisz mi wszystko opowiedzieć On nic mi nie mówi...
... mijamy aleję Zieleniecką...zestresowana jak przed jakimś życiowym interview próbuje odegrać scenariusz z małym podziałem na role...właśnie OutKast i ich Ms.Jackson...z lekka mnie rozbawili...oby nie do końca to była analogia...
...
...tak...jesteśmy razem już od... marca...
...?
...nie nie mieszkamy razem...(uśmiech)
...czasami tylko nocujemy u siebie...
...?
...tak pracuje...jako specjalistką analizy rynku...
...?
...to fantastyczne zajęcie...np.wiem że ludzie kupujący blend-a-med kupują ją dla procentów...dzięki którym wiedzą ile,kto i jak długo...(nie podniecaj się)
...?
...tak socjologie na Collegium Civitas...
...?
...książki i teatr...niedawno od przyjaciółki dostałam opowiadania J.L.Wiśniewskiego...a ostatnio tylko musicale...Les Miserables w Romie...(tylko nie opowiadaj)
...?
...(ok.co raz poważniejsze)jeszcze nie doszliśmy do tego etapu ale wszystko na to wskazuje...
...?
...czas pokaże ale jak na razie wszystko idzie w dobrym kierunku(dyplomatycznie)

...ufff podróż mija niespodziewanie szybko już Bielsk podlaski...zaraz będę w Hajnówku...
...ul.3go maja...ciemno,zimno...ja obładowana...dobra spytam się tego gościa o postój taksówek...mam szczęście Hajnówka wszytko ma pod nosem...cofnę się tam do ul.Nadbrzeżnej...po drodze zaszłam do kwiaciarni..."Agatka"?...dla Babci kwiaty,dla Mamy czekoladki...teraz na postój...jest jedna taksówka...co?Tak! do Łozic!...mam przeliterować!...
...dopiero jak mu pokazałam stówkę to się wziął i ogarnął..nawet walizkę zapakował do bagażnika...głód skręcał mnie od środka a w taksówce było duszno i śmierdząco...zrobiło mi się nie dobrze ale w porę się opanowałam...niecałe 20 minut i byliśmy w całkowitej ciemnicy...spytał się o dokładny adres...pod sklep powiedziałam...zaczął żartować coś o winie a ja nic z tego nie rozumiałam...
...to miejsce jest nico inne niż te co odwiedzam...ciemne,ciche ale tylko pozornie...z oddali dobiegają odgłosy zupełnie mi nieznane...dziwna kakofonia lasu,szczekanie psów i wycie...mam nadzieje że to też psy...spytałam się pani w sklepie czy nie wie...wiedziała odrazu...a patrzyła na mnie jak bym zrobiła jej coś złego,zadając wzrokiem niewidzialny cios...

...otworzyłam skrzypiącą furtkę przeszłam alejką przez ogródek i zapukałam pełna ekscytacji i lekko zestresowana ale wciąż na dużej dawce adrenaliny z podniesionym ciśnieniem tętniczym...
...uchylające się drzwi rzuciły więcej światła a mym oczom ukazała się Ona...dopiero jak się przedstawiłam otworzyła je szerzej a jej oczy się uśmiechnęły w pogoni za ustami...marszcząc kurze łapki...weszłam do środka w domu pachniało grzybami i było przytulnie ciepło...przywitałyśmy się przyglądając się sobie badawczo...On ma Jej oczy...głęboko niebieskie...i ten sam uśmiech który tak na mnie działa...postawiłam walizkę,kosmetyczkę,torebkę...wręczyłam czekoladki mówiąc że kwiaty są dla Babci...ucieszyła się...to dobrze...
...wtedy do przedpokoju wszedł On...jak zawsze w jakimś fartuchu kuchennym...i to spojrzenie pod naciskiem którego kolana nie są wstanie dalej utrzymywać mnie w wyprostowanej pozycji,a żołądek się zaciska i w głowie szumi tylko pompowana ze zdwojoną siła krew...i myślę by tylko mnie dotknął wziął w objęcia a będę już jego na zawsze...(nawet gdyby odszedł)... i tak się stało...jego ramiona objęły mnie a delikatne dłonie zaczęły przesuwać się po plecach od łopatek ku szyi...i usta które smakują jak żadne inne...
...weszłam dalej...On ze stwierdzeniem że na pewno umieram z głodu zniknął w kuchni...zostawiając mnie na najtrudniejszą rozmowę kwalifikacyjną...
...weszłyśmy do pokoju i usiadłyśmy na kanapie...przed dzbankiem herbaty i talerzykiem z kruchymi ciasteczkami...w głowie znów przebiegły mi wszystkie możliwe pytania i odpowiedzi...milczała...zapytawszy tylko jak podróż...jak się podoba okolica...a kiedy z kuchni dobiegły dźwięki że posiłek zaraz się zacznie...
...rzuciła tylko jedno zdanie...jakby wszystkie niezadane pytania na które tak chciałam dać poprawną odpowiedź,były niepotrzebne...tylko jedno,pokazujące całą Jej troskę... i jak bardzo dużo mówiące o Niej,o Nim...
..."mam nadzieję że nie odbierzesz mu tego szczęścia jakim już dla niego jesteś..."
...wyszła zostawiwszy mnie oniemiałą...
...On wszedł niosąc talerz z rosołem z gęsi...na szczęście nie zauważył mojej zdezorientowanej miny...
...zaczęliśmy jeść...bulion lekko słodkawo-przypalany i z winem jakby porto...w środku pływał makaron taki domowy i nieziemskie kluseczki mięsne...

czwartek, 10 listopada 2011

...na wschód od edenu...

...nieopodal jutrzenki tuż przy brzasku wschodzącego listopadowego słońca zbudziłem się niespodziewanie...chłód wdzierający się przez szpary w oknach wraz z promieniami już władającej gwiazdy która zwyciężyła z w pełni królującym nad nocą księżycem otoczył pokój...napawając moje nozdrza wiejskim powietrzem...wstałem...ta cisza...brak szumu ulicy,stukotu tramwajów...gubił moją podświadomość tak iż ze zdwojoną siłą umysłu musiałem się bronić przed tęskotą za swoim mieszkaniem przy Al.Jerozolimskich...
...wszyscy jeszcze spali...koło ósmej miała przyjechać do Babci wynajęta przez Mamę pielęgniarka...
...wyszedłem na spacer po znajomej i niewiele zmienionej przez te wszystkie lata okolicy...zaszedłem do mini sklepu zakupić świeże bułki...za ladą stała w moim wieku kobieta bacznie mi się przyglądając...zaraz po wyjściu uświadomiłem to sobie że przecież razem tyle dni spędzaliśmy na wspólnych wyprawach...zabawach w podchody na polach owsa jej ojca...tak chyba i ona mnie pamięta...zabawne historie z przed połowy życia...a te nam najlepiej w pamięć się zakradły...
...w domu rozpaliłem pod kuchnią wstawiając wodę na poranną kawę...powyjmowałem z lodówki i ułożyłem na stole Babcine konfitury,masło,plastry wędliny ale i ser biały taki wytwarzany w domu na zwykłej lnianej ściereczce...wstała Mama niemalże w tym samym momencie co przekroczyła nasz próg pielęgniarka...
...postanowiłem że zjemy wszyscy razem więc przeniosłem mały stolik i wszystkie smakołyki do pokoju  Babci,która też zaczęła się budzić zanosząc się kaszlem...w końcu wyciągnąłem od Mamy że Babcia ma zapalenie płuc...a w Jej wieku to zawsze jest niebezpieczne...choć zawsze uważałem że jest twardą kobietą...
...a Mama z dużą dawką hipochondryczką...wreszcie mogłem prawdziwie przywitać się z Babcią...przytulić Jej wątłe ciało o kilka stopni cieplejsze od mojego...ze skrywanym grymasem złego samopoczucia przełamanym lekko wyczuwalną ciekawością co u mnie...
...zaczeliśmy jeść celebrując że od dawna nie robiliśmy tego w tym gronie...popijając kawę budzącą nas do życia...(Babcia oczywiście piła swoją ulubiną herbatę z cytryną i domowym sokiem malinowym)Babcia opowiedziała jak żyje się "tu" zdala od ciekawego życia...gdzie każdy mieszkaniec przeżywa swoje życie garbiąc się niosąc niejako ciężar brak "perspektyw" o których nigdy niesłyszał...i to że każdy wyglada niemalże tak samo...zubożale,nijako...nieprzekraczając metra siedemdziesięciu,za to w obwodzie rosnąc ze zdwojoną siłą...we flanelowej koszuli,dresowych spodniach(które wszyscy kupili od szmuglującego je tirem białorusina),gumofilcach,i czapce niby kaszkiet z daszkiem wykonanej z flauszu...ludzie nawet pachną podobnie,uśmiechając się w równie szczerbaty sposób...pokolenie Babci wymiera toczone niczym przez gangrenę bez profilaktycznego stylu życia wiecznie odurzających się by przed samym sobą zamazać z mapy to miejsce w którym przyszło im życ...oddając się we władanie zapomnieniu...na tej "ziemi ucieczki na wschód od edenu"...
...po śniadaniu Mama razem z pielęgniarką zajęły się Babcią mnie pozostawiwszy w pełni słusznie na korytarzu...mogłem bez przeszkód oddać się planowaniem obiadu... nadszedł czas na gęsi owsiane...pierzące się...u ojca owej przyjaciółki z dzieciństwa kupiłem już oskubane gęsi i słoik smalcu...w domu oprawiłem...dzieląc skrzydła i korpus na rosół,piersi wraz z tłuszczem i skórą  do wędzenia,a udka na obiad...nasoliłem je i doprawiłem mielonym w moździeżu zielem angielskim,liściem laurowym,goździkiem i szczyptą kolendry pozostawiając by nasiąkły smakiem...w między czasie ...obrałem ziemniaki i starłem na tarce,odsączyłem i wymieszałem ze startymi razem dwiema dużymi cebulami...do masy wbiłem jajko,a właściwie dwa i wlałem odrobinę śmietany tłustej,wiejskiej...dodałem mąki mieszając intensywnie...sól i świeżo młotkowany pieprz...odrobina cukru i mogłem smażyć placki...na rozgrzanej patelni pokrytej olejem zsuwając z łyżki masę od siebie formowałem je kształtne,okrągłe...
...w rondlu rozpuściłem tłuszcz z gęsi...i zanurzyłem w bulgoczącym roztworze udka...razem z przyprawami z marynaty... i tak dusiłem...aż zmiękły i stały się wyjątkowo kruche...
czerwoną kapustę rosnącą na polu babcinym a teraz znajdującą się w spiżarni jak reszta zapasów na zimę zszatkowałem...i zacząłem dusić z masłem,sokiem porzeczkowym,rodzynkami...cynamonem i goździkami...lekko osłodzoną,osoloną...zakwaszając na koniec octem jabłkowym...w kuchni nie można było nieodejść od zmysłów...cała gama aromatów przeszywała mnie i każdą napotkaną osobę na wskroś dotykając najczulszych punktów oddających istotę głodu...
...lecz to nie koniec dansingu z aromatami...na skraju pola rosła stara śliwka węgierka pod którą pierwszy raz zetknąłem usta z ustami dziewczyny,w kwiatów płatkach obsypany,z przeszywającym dreszczem który jeszcze dziś gdy stoję pod nią rozdziera wnętrzności i schładza je jednocześnie tak iż dygoczą...z owocu tego drzewa zrobię sos...dusząc jak powidła bez pestek,sporo osłodzone,mieszając by się nie przypaliły...dodając na koniec imbir i szczyptę soli dla równowagi...
...Mama zaczęła się krzątać po kuchni zupełnie nie spostrzeżona jak cień przemykała udając że jej tu niema...aż pora obiadu nastała...na talerz najpierw położyłem placki tworząc rozetę z niedużą dziurką w środku...właśnie tam położyłem kapustę...a na wierzch zapieczoną na rumiano udo z gęsi...polałem sosem ze śliwki węgierki pocałunkiem podszytym... Mama znów z lekka zachwycona zjadała powoli kęs za kęsem delektując się,a ja w milczeniu i tęsknocie za Nią tylko zaspokajałem głód...przyglądając się pielęgniarce która raczej nie jadła nigdy czegoś takiego...nie mogłem przestać tęsknić...tak niechętnie z odrazą...w pamięci mając poprzedni związek gdzie tęsknota niemalże nie zabiła w swej samotnej krucjacie przeciwko niezwyciężonemu odrzuceniu...teraz walcząc z zaangażowaniem zza podwójnej tarczy odsłaniam najważniejsze organy jakbym miał się poddać operacji...skazując się na łaskę Jej-chiururga od naczyń sercowych...nawet uciekając na wschód od edenu nie uwolniłem się od zniewolenia uczuciowego...

poniedziałek, 7 listopada 2011

...gonitwa za niechcianymi myślami...

...grafitowe niebo nocy z rogala księżycem pośrodku zaglądać zaczęło przez okno mojej sypialni rzucając cień...myśli...ta niechciana pora "wpół do piątej" niczym sprawny chirurg ściąga z mych powiek nici snu,pozwalając by stały się niezagojoną raną rozchodzącą się pod naporem niechcianych myśli...czemu nie śpię...gonię...te dziwne przeczucie co do czegoś co nie pozwala mi zasnąć...gniecie umysł jak ciasto ,wałkuje,wykrawa...zagubiony jakby we mgle spowijającej podwarszawskie "sypialnie" nie mogę odnaleźć drogi do domu...znów stałem się małym chłopcem z bezbronną naiwnością jako orężem walczącym z upiorami ciemnej nocy...po krótkiej batalii...podjąłem wyzwanie snom,koszmarom,przeczuciom i wygrałem...
...kolejne "Dryń-dryń" telefonu zmusiło mnie do otworzenia oczu i siebie na nowy dzień... Mama...
...jak to ona zrelacjonowała mi ostatnie tygodnie...dobudzając mnie totalnie...kończąc zrzuciła brzemię które od początku na niej ciążyło...jej Mama(dziwnie to zaakcentowała gdyż dla mnie zawsze będzie Babcią) jest chora...poważnie...ale  nie jest pewna,lekarze nic nie mówią ograbiając ją z nadziei i pewności w działaniu ...
...czy mógłbym?-Płacz...czy bym chciał?... pomóc przez to przebrnąć-Płacz...pozbierać się...znów jest sama(ojciec jak zawsze-finalizuje jakąś fuzje tym razem w Zurychu)"wiesz Ojciec jest tak zajęty"...Płacz... Babcia na własne żądanie wypisała się za szpitala,więc jest u siebie na wsi tam pod Białowieską puszczą...skąd do czegokolwiek jest daleko poza izolującą ciszą...
...napiłem się kawy patrząc na walczące w korkach samochody zmierzające na most Poniatowski...ta tęsknota za ciepłem lata spędzanym "Tam"...."ciszą" lasu,przygodami "robin hooda",wyprawami nad jezioro- niczym "tarzan" skokami do wody z drzew...
...ale i za naleśnikami ze świeżo zrywanymi poziomkami i wiejską śmietaną z cukrem, słodkimi płatkami róż, bitkami wołowymi,za borowikami prosto z lasu duszonymi na maśle i w śmietanie...za smakiem mleka prosto od krowy...teraz pozostał chłód jesieni w złocisto brunatnej barwie drzew...
napisałem do Niej..."wyjeżdżam na trochę w okolice Hajnówka"...nie odpisała...
...tym większe zaskoczenie spotkało mnie gdy wchodząc koło południa na peron dworca centralnego zobaczyłem Ją...w ołówkowej granatowej spódnicy,trenchu w jasno brązowym kolorze,szpilkach
...i prostą grzywką,lekko zakreślonym okiem,i ślicznymi blado-różowymi ustami...uzbrojoną w rozbrajający uśmiech i spojrzenie z wielkim znakiem zapytania...pachniała pierwszym zapachem Burberry's tym samym kiedy pierwszy raz na siebie wpadliśmy...
...zaczęliśmy rozmawiać...o Babci,o Mamie,o mnie...nadjechał pociąg...tak nie znoszę kolei...ich przedziału-podziału na ludzi pierwszej i drugiej klasy...na jadających w Warsie i tych wcinających zakupione w kiosku sandwiche...
...kiedy wsiadałem obdarowała mnie tesknącym uściskiem i nie zapominanym nigdy pocałunkiem i zrobionymi na prędce kanapkami z bułki z ziarnem z serkiem topionym i pomidorem malinowym...gdybym Jej nie znał pomyślał bym że to specjalnie dla mnie-ale tym bardziej stały się dla mnie czymś wyjątkowym...
...podróż dłużyła się przez gonitwę niechcianych myśli...chociaż dostarczała niesamowitych widoków zza zaparowanej szyby...
...Mama odebrała mnie z dworca w Hajnówce i udaliśmy się w głąb lasów wąską wiejską drogą...
...Łozice nie są za duże...na jej skraju bliżej lasu w cudnym otoczeniu znajduje się dom Babci...
...weszliśmy do środka...dom jak zawsze pachniał suszonymi grzybami...
...poszedłem do pokoju Babci...spała...usiadłem z brzegu łóżka, lampka nocna świeci się wątłym blaskiem zjednując się z oddechem Babcinych płuc...równie wątłym...patrzyłem na nią jak na osiemdziesięcioletnią porcelanową figurkę...ze stłumionym początkowym blaskiem,uszczerbioną gdzie nie gdzie...
...Mama w kuchni zaczęła się krzątać zupełnie zapomniawszy jak żyje się w pradawnej krainie bez kuchenki mikrofalowej,indukcyjnych palników i wszelkiej maści blenderów...
...rozpaliłem pod kuchnią nastawiając wodę na kawę...i powoli szykując się do obiadu...
...Babcine bitki...hmmm...nic im nie dorówna...otworzyłem lodówkę zaglądając pełen nadziei że je znajdę... albo chociaż coś co nada się na szybki obiad...w lodówce półki uginały się od wiejskich jaj,swojskich szynek,i świeżego białego sera...tu i ówdzie stały pozaczynane słoiki z marynatami i konfiturami...
...przyszła Mama-umiera z głodu i zaraz coś przyrządzi...Mama nieodziedziczyła po Babci talentu kulinarnego ani Jej podejścia do kuchni...powiedziałem że Ją wyręczę że już mam pomysł i za trochę będzie wszystko gotowe...zaparzyłem kawę...sadzając Mamę pod oknem i pozwalając Jej opowiadać...opowiadanie Mamy niczym "niekończąca się opowieść"wprawiła mnie w pełen humoru nastrój...
...odpakowałem przygotowane przez Nią kanapki(w pociągu straciłem całkiem apetyt)i przekąsiliśmy przed tym późnym obiadem...
...w trakcie jak słuchałem Mamich opowieści obrałem małą cebulę i pokroiłem w drobną kostkę wrzuciłem do rondla z dwoma łyżkami smalcu...ten zapach topionej słoniny...dorzuciłem jeden listek laurowy,dwa ziarnka ziela i szklankę kaszy gryczanej...poprażyłem ją chwilę pobudzając zmysły całej kuchni i zalałem ją dwiema szklankami bulionu jaki znalazłem w chłodnej spiżarni...ugotowany wcześniej przez Mamę...wyjąłem z lodówki szynkę z tłuszczykiem okalającym różowe mięso...pokroiłem na plastry półtora centymetrowe i położyłem by czekała na kaszę...a ją jak tylko zaczęła się gotować zsunąłem na skraj płyty kuchennej by z lekka dochodziła...w spiżarni znalazłem zrobione przez Babcię buraczki,jedynie ugotowane i starte...wrzuciłem na patelnię smażąc z łyżką masła...z lekka oprószyłem mąką,doprawiłem solą,cukrem,pieprzem,octem jabłkowym doznając obłędnego zapachu i smaku...wręcz niepowtarzalnego z buraków zakupionych w mieście...czas na sos chrzanowy...który jak zawsze robię rozprowadzając chrzan ten w domu tarty słodką śmietaną wiejską...lekko słodząc i soląc tak by harmonizowało z buraczkami i kaszą...rozgrzałem patelnię niemal do czerwoności z małą ilością oleju na dnie...wprawiłem tym w osłupienie Mamę...ale kiedy położyłem plastry szynki skwierczące od chwili zetknięcia z tłuszczem rumieniąc z każdej strony Jej osłupienie przeszło w zachwyt...położyłem buraki na talerz formując łyżkami kenele,sypiącą się kaszę położyłem na środku na wierzch kładąc szynkę i polewając łyżką sosu chrzanowego...usiedliśmy przy kuchennym stole ogrzewani od rozgrzanej kuchni...zaparzyłem w dzbanuszku herbaty...popijaliśmy niewiele mówiąc aż w końcu padło to niefortunne pytanie o Nią...
...potem kolejne...aż w głowie mojej Mamy ułożył się cały obraz naszych relacji...
...niewiele komentując udawała że nie cieszy się tak wielce że jestem zakochany...rozparta dumą i nadzieją na owocny związek jej synka...choć dawno przestałem zdrabniać swoje "Ja"... jakby nawet w obliczu okalającej nas pustki nie potrafiła złamać wyuczonych konwenansów...najzwyczajniej przytulając mnie zapewnieniem o miłości jaką mnie darzy...
...poszedłem do Babci...znów spała...po opróżnionej szklance ze stolika poznałem...dopadła mnie tęsknota za Babcinymi żartami,Jej pojmowaniem otaczającego nas świata i tym rubasznym błyskiem w oku kiedy wywinęła coś mojej Mamie...niechciane myśli...a gdy "Już" zabraknie...i począłem Je gonić...