środa, 28 września 2011

...miedzy ciepłem popołudnia a chłodem poranka...

 ...chłodne powietrze wciskając się w nos ocknęło z letargu pracujące w tle neurony świadomości,zmuszając oczy do oglądania szarości poranka...szybko idącym wolnym krokiem zmierzałem do piekarni po świeże pieczywo...wiatr silnym podmuchem próbował złożyc moje myśli z tych nie poskładanych,lecz chmury nieugięte zawisły na dobre nad stolicą...ludzie biegnący ku cieplejszym fragmentom miasta tulili się w płaszcze,kurtki,apaszki...złociste i mokre liście szlajały się po chodnikach...zamiatane przez te wszechogarniające i nieskuteczne podmuchy wiatru...
 ...gorący napój stworzony z pół szklanki śmietanki kremówki i pół szklanki mleka i tabliczki 70% czekolady z odrobiną chilli przegryzany świeżymi croissantami pozwolił mi owiniętemu w przyjazny koc wyglądać z tarasu na obudzone życie stolicy...
 ...jesienny orszak na dobre w kroczył w to miasto nasuwając mi na wspomnienia cały wspaniały urok tej pory... gdy na leśnej polanie będąc "nie za duży" w popiele ogniska piekłem ziemniaki z dziadkiem słuchając już nieżyjących wspomnień,które teraz tylko kołaczą o bramy odległej pamięci...a potem spacer i zbiór grzybów...dziadek był mistrzem w znajdywaniu borowików...i ten smak duszonych przezeń z cebulką na maśle i w śmietanie...
hmmm...rozmarzony i głodny wspominanych smaków czym prędzej pobiegłem potrącając tłoczących się przechodniów z ich beznamiętnymi twarzami na bazar...
 ...dzień rozgrzał się na dobre,chmury ustąpiły słonecznym promieniom dając upust ciepłemu popołudniu...
 ...zakupiłem borowiki...piękne pachnące runem leśnym...po oczyszczeniu grzybów umyciu i osuszeniu wszystkie pokroiłem w pół plasterki...pozostawiłem je same sobie w miseczce... cebulę cukrową obrałem i pokroiłem w pół krążki...na patelni rozpuściłem klarowane masło i jak tylko tłuszcz się lekko rozpuścił wrzuciłem cebulę posypawszy solą od razu i lekko zmniejszyłem ogień by cebula szkląc się zaczęła się dusić i wydobywać swoją naturalną słodycz podobnie jak przy zupie cebulowej...
 ...kiedy rumieniąc się na ciemno złocisty kolor zaczęła wręcz krzyczeć i domagać się natychmiastowego ratunku przed spaleniem ja czym prędzej wrzuciłem moje pokrojone borowiki...dorzucając tym razem zwykłego masła pozwoliłem podsmażyć i poddusić jednocześnie grzybom...na sam koniec dorzuciłem szczyptę świeżo zmielonego pieprzu podkreślając aromat borowika...lekko podlawszy je śmietaną kremówką i zredukowaniu do konsystencji gęstego sosu mogłem z dumą stwierdzić że są gotowe...
 ...ale czy to miałby być koniec usiąść tak z kokilką grzybów i zajadać się ze świeżo wypieczoną bagietką w tle...?
...cóż tak szlachetnej strawie może towarzyszyć tylko coś równie szlachetnego... w lodówce znalazłem pojemniczek a w nim kryły się wycięte steki z polędwicy wołowej tej hodowanej gdzieś w Ameryce południowej... kiedy miałem zamiar smażyć sobie tego wybornego stek'a doszedł do mnie dzwonek do drzwi...tak zawsze oczekiwana rzadko zapowiedziana za drzwiami stała Ona...oczywiście zawsze mam i dla niej porcję wybornych smakołyków... kiedy ja tego ciepłego kończącego się popołudnia smażyłem steki z polędwicy podgrzewając duszone borowiki Jej krzątanina z salonu wzbudzała lekki stan ciekawości...
 ...na talerzu położyłem kokilkę wypełnioną kremowymi borowikami ze sporą ilością zsiekanej natki pietruszki rosnącej "tu"za oknem w kuchni a obok pokrojony wysmażony na różowo stek z polędwicy, w koszyk włożyłem świeżo wypieczoną pokrojoną bagietkę...i wkroczyłem do salonu w blasku chylącemu się ku zachodowi słońca i świec porozstawianych wokół salonu...na przyjaznym kocu siedziała ona otulona moim swetrem pełna oczekiwania na dawno nie smakowane rozkosze podniebienia...popijając w podobie kraju jak wołowina Argentyńskie Pascual Toso Malbec Reserva oddaliśmy się tej rozkoszy jaką było połączenie polędwicy i borowików w śmietanie tylko aromatyzowanych solą morską,pieprzem i natką pietruszki...
...obudzony nad ranem w samotnej pościeli zrozumiałem że dziś będę sam na sam z chłodem poranka...

poniedziałek, 26 września 2011

...skruszona ostoja samotności...

 ...znów świat przyśpieszył niczym pędzące po autostradzie auto,pozostawiając mnie z tyłu samemu sobie z kłopotliwymi uśmiechami i łzawymi oczami...zagłuszony przez cały ten zgiełk życia niczym dźwiękami gniecionego metalu...popychany przez przechodniów tłoczących się do tramwajów...tak jak cień przemieszczałem się po stolicy w poszukiwaniu natchnienia dla niewiele mi mówiącego wewnetrznego "ja" ...spacerując koło południa Marszałkowską w pobliżu domów Centrum by w nagły sposób przez głośne dryń-dryń zostać przywrócony do tego świata z dalekiej krainy wyrzutów,analiz i nigdy niesprawdzonych wyjść z sytuacji...Jej dźwięczny aksamitny głos któremu ,jak całej Jej reszcie nie mogłem się oprzeć ,"zaprosił" mnie na szybki lunch...
 ...w sklepie na placu Defilat skąd do domu miałem tylko kawałek,idąc w kierunku ronda De Gaulle'a, kupiłem dojrzewający kozi ser z aromatyczną skórką i kremowym wnetrzem,niesiony w torbie zaszczycał wszystkich dokoła intensywnym aromatem...
w domu czym prędzej zacząłem przygotowania do tarty...z 3części mąki,2części masła irlandzkiego,1części cukru oraz 2 żółtek zagniotłem kruche ciasto...rozgrzałem piekarnik będący skarbcem przemożnych zapachów gdy dwieście stopni Celsjusza zaczyna oddziaływać na potrawy tam trafiające...schłodzone ciasto rozwałkowałem i nałożyłem na foremkę do tart doklejając z zegarmistrzowską precyzją każde wgłębienie formy...na ciasto położyłem folie do pieczenia i wsypałem do środka ciecieżyce by niepozwoliła ciastu urosnąć... a z tych ziarenek może kiedyś zrobie humus...
 ...kiedy ciasto rumieniąc się w piecu cudnie pachniało ja przygotowałem resztę do mojej tarty...pokroiłem część sera koziego w centymetrowe plastry a ręszte pokruszyłem...w zaklętej lodówce w małym słoiczku odnalazłem własnej roboty konfiturę z czerwonej cebuli...duszonej długo i delikatnie na maśle z odrobiną soli morskiej tak by jej naturalna słodycz się wydobyła i podlanej słodkim winem lub porto i gotowanej dotąd aż zgęstnieje...na dnie lodówki znalazłem też świeże liście szpinaku,młode listki poodrywałem od łodyg i pokroiłem w jullienne...
 ...na jeszcze ciepłym cieście rozsmarowałem konfiturę z cebuli o lekko słodkawym aromacie,posypałem świeżym pociętym szpinakiem i położyłem plastry sera tak by pokryły jak największą powieżchnię, w wolne miejsca wsypałem pokruszony ser i włożyłem do piekarnika przełączając na grzanie od góry...po piętnastu mintach aromat zagościł na dobre w całej okolicy zmuszając sąsiadów na wyjście na tarasy by doszukiwać się miejsca skąd dochodził obłędny zapach złocącego się koziego sera... ciepłą tartę zabezpieczyłem folią aluminiową i schowałem do koszyka piknikowego obok talerzyków,kieliszków do białego wina i sztućcy...
  ...wyszykowany po prysznicu i pachnący "aqua di Gio" mogłem już iść na szybki lunch w plenerze...z lodówki na wina wyjąłem alzackie słodkie wino z późnych zbiorów szczepu Gewurztraminer o aksamitnym aromacie kwiatów...
 ...miejsce spotkania było takie jak ich wiele w stolicy a wyjątkowe zarazem...wchodząc do ogrodu na dachu biblioteki Uniwersytetu Warszwskiego spacerując alejkami wypatrując Ją namiętnie i pełen tęsknoty wreszcie dostrzegłem...znów pachniała Coco "Mademoiselle" i patrzyła tym wyjątkowym spojrzeniem "Europejskiej Gejszy"...tak bez zbytnich  dociekań odkryła mój stan umysłu gdzieś błądzącego po zakamarkach duszy...
 ...zajadając się aromatyczną tartą z koziego sera i popijając chłodne alzackie wino patrzyliśmy na panoramę miasta...przytulony do Niej,pełen namiętności,i niczym nie wyrażanego poczucia przynależności...mogłem  w ciszy dalej analizować lecz otwierając usta w potoku dręczących słów otworzyłem bramę skrywającą moje wnętrze a Ona z milczącą postawą zrozumienia miękko wślizgnęła się za nią... uważając na tej bramy kruchość...

środa, 21 września 2011

...okruchy dnia wyjątkowego...

 ...pędząc o poranku do celu-do nikąd,potrącany przez tą całą hałastrę ludzi którzy wiedzą dokąd zmierzają...w natłoku dźwięków autobusów i samochodów zmierzających na most Poniatowski próbowałem odnaleźć się w tym choć na chwil pare i poczuć przynależność chociażby do tych co właśnie wysiedli z tramwaju,albo tych co czekają na następny...to infantylne poczucie że stoje sam wśród tłumu na pozór mi podobnych sprawia iż znów czuję tą niezwykłą radość z bycia z Nią...choć Ona tak nie do końca traktuje jak ja słowo "być"...
 ...w rytmie bujającego się tramwaju próbuje nakierować swoje życie we właściwy kierunek co i rusz stukocąc jak one...postanowiłem uciec od tego całego zniewolonego kręgu stolicy i ugotować coś wyjątkowego...
 ... w delkatesach "na polnej"bez trudu dostałem górkę cielęcą...po oczyszczeniu jej z błon po ówczesnym obmyciu pod zawsze chłodną wodą w kuchni przekroiłem na pół po długości i pokroiłem w plasterki a mięso zupełnie naturalnie od niechcenia ukształowało się w łezki,po wrzuceniu do metalowej miski mięso zaadoptowało sie w niej na dobre...
 ...w lodówce na dnie leżały dorodne pieczarki o dziwo białe i pełne aromatu z dumą zerkając na szalotkę w złocistej suchej skórce która tak zupełnie nieświadomie kryła w środku głebię smaku... po obraniu szalotkę pokroiłem w piórka i zacząłem smażyć na klarowanym maśle rumieniąc ją namiętnie,pieczarkę pokrojoną w cząstki wielkości czosnku dorzuciłem do garnka gdy szalotka była już mocno zrumieniona i smażyłem je na złocisty kolor...
 ...na oddzielnej patelni podsmażyłem cielecinę na złocisto rumiany kolor doprawiając ją solą morską gruboziarnistą i świeżo zmielonym czarnym pieprzem...kiedy mięso skwierczeć zaczęło podlałem je delikatnie kieliszkiem wybornego Reslinga pozwalając by ogień wstąpił niczym anioł na patelnie i strawił alkohol zostawiając cudny aromat wina... wszystko zsumowałem do jednego garnka podlewając śmietaną trzydziestosześcio procentową a lekko odparowując nadałem kształt kremowości tej potrawie... na sam koniec zerwawszy rosnący "tu" za oknem w kuchni tymianek cytrynowy i oskubawszy zielone listowie dołożyłem je do mojego "veal Zuriche"...
 ...czym prędzej wypiekłem pełnoziarniste bułki i nalałem do kokilki gulasz...
 ...w dole co raz rzadszy stkukot obcasów naprzemian ze stukotem tramwajów  przypominał mi o kończącym się dniu... umościłem sobie miejsce hedonistycznej ostoi na tarasie i smakując się w wyjątkowym aromatem duszonej cielęciny z kieliszkiem Reslinga oddałem się kontemplacji... aż ocknął mnie dzwonek i wizyta zupełnie bez zapowiedzi i przewidywalności z tygodniowym milczeniem... i z tym Jej rozumieniem słowa "być"...

wtorek, 20 września 2011

... spacerkiem po smaki jesieni...

 ... miejskie życie tętniło pełnią w centrum,tuląc do snu obrzeże stolicy,słońce kryjąc się za horyzontem okraszało wszystko mieniąc nieboskłon barwami purpury,fioletu i różu sprawiając niebywałą przyjemność z obserwacji z ostatnich pięter panoramy miasta...w dole szerokimi chodnikami ludzie przepychali się podążając do ostoi prywatności na kolejny weekend...pod "rotundą" wyemancypowani młodzi ludzie oczekują siebie nawzajem wtórując słońcu i neonom w ubarwieniu nieco zszarzałego miasta..
 ...noc krótka z dobiegającymi z oddalonego dołu dźwiękami piątkowej imprezy...warty zachodu wschód słońca sprawił mi niezwykłą przyjemność barwami czerwieni,pomarańczy i żółci,a wyjątkowo ciepły powiew świeżego powietrza ocknął nie dobudzone członki mego ciała...usta ogrzewała gorąca kawa dając nozdrzom niebywałą radość z obcowaniem w okolicach aromatycznej filiżanki ...pobudzony niezwykle przyjemnym szybkim,chłodnym prysznicem,otulony szlafrokiem chroniącym mnie przed całym tym chłodem tego miasta,w swojej ostoi tarasowego zakątka dopijałem kawę zajadając się świeżo wypieczoną bagietką posmarowaną tylko masłem...
 ...genialny pomysł na wspólne spędzenie wolnego dnia wpadł mi tak przez przypadek usłyszawszy rozmowę znajomych o malinach jesiennych...pomyślałem by wybrać się za miasto odwiedzić jakąś plantację malin "powtarzalnych"i nazrywać ten boski owoc...
 ...podjechałem po Nią i ruszyliśmy na południowy zachód w poszukiwaniu smaku z dzieciństwa...
 ...droga nam się nie dłużyła śmiejąc się,rozmawiając,słuchając muzyki i popijając kawę z termosu... dojechaliśmy w okolice Kurowa gdzie pola zarośnięte krzakami malin mieniły się w słońcu...
 ... po przemiłej rozmowie z gospodarzem mogliśmy nazrywać trochę malin...weszliśmy między krzewy zaśmiewając się,obejmując,otuleni zapachem gorących od słońca owoców, co i rusz doznając wypieków w ich kolorze... karmiliśmy się nawzajem zrywanymi prosto z krzaka malinami upajając się ich smakiem...spacerkiem weszliśmy na szczyt wzniesienia na którym znajdowała się plantacja a naszym oczom ukazał się cudny widok równo posadzonych rzędów krzewów z tyczkami co kawałek...słońce prażyło nasze plecy i właśnie wtedy dostrzegłem małą boczną dróżkę prowadzącą gdzieś w dal przebiegającą tuż obok plantacji, a na jej skraju stał wielki dąb...pomyślałem że to cudowne miejsce na mały piknik...zaparkowałem na brzegu drogi i w cieniu drzewa rozłożyłem koc,na którym Ona mogła się położyć i dać odpocząć lekko zmęczonym nogom... rozpaliłem mini grilla by móc szybko przyrządzić coś do jedzenia... wszystko zaplanowałem już wcześniej...
 ...z podróżnej lodówki wyjąłem kawałek wołowiny...ale nie do końca przypadkowy... w udźcu z części pierwszej krzyżowej od jej dolnej części jest taki nieduży kawałek który jest zaraz obok polędwicy najdelikatniejszym kawałkiem wołowiny...od zaprzyjaźnionego rzeźnika wyprosiłem by z dojrzewającej 28 dni wołowiny wyciął mi ten fragment... po oczyszczeniu go z błon nic z nim nie robiłem aż do teraz kiedy będę go piekł na ruszcie... postawiłem na brzegu ruszta mały rondelek do którego wsypałem odrobinę młotkowanego czarnego pieprzu i kiedy temperatura wzbudziła jego aromat tak iż ostry smak wtargnął w nozdrza przyszedł czas na maliny najpierw te zgniecione przez nie udolne palce zbieraczy,po odparowaniu kiedy naturalna słodycz wydobyła się i zrobiła na wpół słodki na wpół kwaśny syrop dorzuciłem te "dobre" maliny i zestawiłem z rusztu... na niego położyłem plastry wołowiny posypując je delikatnie pieprzem...
 ...na koc położyłem białe talerze obok średnio wysmażoną dojrzewającą wołowinę i już na talerzu posoliłem ją solą "fleur de sel de guerande" nadając dodatkowo intensywnego aromatu a po talerzu polałem syrop malinowy naturalnie kwaśno-słodki z ostrym aromatem pieprzu który tylko do wyjątkowemu smaku wołowiny i mali stał się kropką nad "i"...
 ...po posiłku oddaliśmy się przyjemności odpoczynku zasypiając pod dębem w szczerym polu oplatając się sobą nawzajem...zbudziły nas dopiero pogwizdywania gospodarzy wracających z pola...wprawiając nas w rumieniec malinami podszyty...

środa, 14 września 2011

...nieśmiałe smaki samotności...

 ...promienie słoneczne wpadały do sypialni odbite przez otwarte okno i niczym memento mori sprawiło iż uznałem że "pora wstawać" właśnie nastała,znów byłem sam owinięty pustką łóżka... moja koszula przesiąknięta Jej zapachem zwisała bezwładnie na krześle porzucona ot tak bez przyczyny, przypominała mi o wczorajszej niezapowiedzianej wizycie tak na chwil pare...ocknąłem się z letargu i potoczyłem na wpółświadome ciało do kuchni w poszukiwaniu kawy... z mocnym espresso w dłoni wyszedłem na taras wchłaniając każdy cieżki oddech miasta jak swoje własne tchnienie... umysł ciężki od wrażeń przy pomocy palcy wstukał w klawiature telefonu Jej numer...głośne dryń,dryń z sypialnianego kąta sprawił że nie nie mogła go odebrać ...
 ...moje tętniące na dłoni serce pędem chciało biec do niej gdziekolwiek teraz była by oddać ten mały szkopuł który stanowi o naszym byciu we wszechogarniajacym nas dusznym świecie komórkowym...
 ...jednak moja ciemna strona mocy nakazała mi być cierpliwym skazując na katusze dobroduszny fragment mojej osobowości iż rozpocząłem oczekiwanie na Nią...
 ...nużące odliczanie do godziny końca jej pracy postanowiłem spędzić nieco praktycznie i powziąłem plan przygotowania czegoś dobrego na czas Jej odwiedziń...ta dobroć miała się wziąść z prostoty...
 ...kacze podudzie natarłem solą,i zostawiłem w potłuczonym aromatycznym zielu angielskim,goździkach i liściu laurowym na trochę by przeszły aromatem... rozpuściłem w soterniku tłuszcz z kaczki na tyle dużo iż bez problemu podudzie zanurzyło się w nim całe i rozpocząłem szykowanie mojego "confit" z kaczki...na wolnym ogniu tak by tłuszcz się gotował dusiłem je nico krócej niż godzinę a aromat goździków i ziela sprawił iż obłednę stało się przebywanie w pobliżu kuchni pod koniec dodałem świeże liście laurowe które stały się kwintesencją tej potrawy nadając jej niepowtarzalny charakter...tak od niechcenia na mandolinie zszatkowałem ziemniaki do brytfany zalałem je śmietaną z żóltkami przyprawione tak niechcący solą białym pieprzem i gałką muszkatałową zapiekłem tworząc "Gratin"...pod sam koniec posypując dużą ilościa grana padano... w zaklętaj lodówce znalałem gruszkę i arabską konfiturę różana...rozgrzałem czerwonego wina kieliszek i rozprowadziłem w nim konfiture delikatnie odparowałem lekko łamiąc smak solą...gruszkę obrałem pokroiłem na cząstki i wrzuciłem na suchą patelnie by ją zkarmelizować z jej własnej słodyczy...byłem gotowy z kuchni domagały się uwolnienia aromaty,smaki,i barwy tworząc niczym miasto za oknem mozaike prosto ociosanej multikulturowości...
 ...moje oczekiwania przerwała wiadomość od niej-bym się nieprzejmował telefonem,ma służbowy, i że odbierze go "przy okazji"...i znów owinięty pustką usiadłszy na tarasie podziwiając panoramę stolicy o zachodzie słońca zajadałem się przepysznym confit z kaczki w sosie różanym z gratin i gruszka...popijając Cabarnet sauvuignon z chile...

wtorek, 13 września 2011

...skrawki popołudniowych smaków...

 ...usiadłszy na na tarasie pośród zgiełku miejskiego popołudnia,gdzie szum przechodniów niczym nawałnica rozdziera symbiozę głównej ulicy miasta z wszędobylskimi samochodami, a stukot tramwajów niczym taktometr  wybija rytm w jakim powinno toczyć się "Tu" życie...oświetlone słońcem szyby okien z budynku na przeciwko dodając blasku patosu owej ciepłej aurze zmusiły mnie do pozostania w wiklinowym fotelu i rozmyślania...
  ...drążąc swój umysł przeróżnymi historiami popijałem Latte obserwując tętniące życiem miasto... i zrozumiałem  że za Nią tęsknie...minął już tydzień kiedy ostatni raz się widzieliśmy...lecz Jej niepotrzeba odzywania się do mnie-której tak nie lubie-i która jednocześnie pali od środka trawiąc niemiłosiernie...ponownie odarła mnie z radości dnia codziennego...trwając w tej samotni postanowiłem nie poddawać się i uczynić coś co zawsze poprawia mi nastrój i pozwala nie zapaść w melancholie jak w idylliczną otchłań ciągnąca mnie w swoją głębie...
 ...poszedłem do kuchni by oddać się w wir gotowania czegoś prostego a pełnego smaku i aromatu...
zaglądając do lodówki,pełniącej funkcje zaklętej krainy w której nic nie jest tym czym mogłoby się wydawać a ta jej lekkość korespondowania z półką przypraw sprawia, że świat mej kuchni tworzy pełne ciepła i radości miejsce w którym chcę się zanurzyć...
 ...w małym pojemniczku leżały kotleciki jagnięce marynujące się w cebuli,marchewce,selerze,pietruszce z dodatkiem soli i grubo zmielonego pieprzu czarnego,skropione lekko oliwą z oliwek i posypane natką z pietruszki... gdzieś w dolnej szufladzie tym razem jeszcze na kiści leżały pomidorki cherry dojrzałe i pachnące słońcem hiszpanii...
do małego rondelka włożyłem 2 łyżki miodu akacjowego pozwalając by się zaczął gotować na pełnym energi życiowej gazie płynacego z małego palnika...kiedy bąble wrzenia zaczęły lekko się rumienić dolałem octu balsamicznego różowego rozprowadzając wszystko na gotujący się jednolity syrop który okrasiłem szczyptą soli morskiej i kilkoma stłuczonymi ziarnkami pieprzu...zestawiłem z ognia pozwalając syropowi stygnąc gęstnieć....zerwałem rosnącą "tu" za oknem w kuchni miętę pieprzową o niezwykle wyrazistym zapachu przyprawiając mnie o wspomnienia wakacji z dzieciństwa gdzie biegając po łąkach co i rusz natykałem się na  ten zapach którego jak się okazało nie zapomniałem aż do dziś...i posiekałem ją w chiffonade dodając niezwykle intensywny smak owemu prostemu syropowi...
 ...by zrobić sobie jeszcze większą egzaltacje hedonistycznej rozkoszy gotowania postanowiłem zrobić to na tarasie...
 ...wyniosłem kuchenkę indukcyjną na zewnatrz skupiając na sobie wzrok i ciekawość okolicznych przesiadywaczy tarasowych takich jak ja i podłączyłem do prądu stawiając na niej dużą patelnie...
 ...na swoim stoliku postawiłem sosjerkę z sosem,obok trzydziestodwu-centymetrowego talerza i kieliszka do czerwonego wina i sztućców...
 ...na rozgrzaną nietylko energią ale i pięknem słońca starzejącego się już dzisiejszego dnia położyłem kotleciki jagnięce umorusane oliwą z hiszpanii i niczym uwertura do arcydzieła skwierczące dźwięki i zapach smażonej jagnięciny zaczęły sprawiać iż ślinianki zaczęły funkcjonować ze zdwojoną wydajnością...
 ... po przerzuceniu ich na drugą stronę położyłem całą kiść pomidorków cherry rumieniąc je lekko posoliłem ... podsmażone kotkleciki położyłem na talerzu obok kiść pomidorków polewając wszystko sosem o złoto-miedzianej barwie z zielonymi akcentami mięty...
 ...usiadłem do stolika nalałem do kielisza "Pinot Noir" Waipara West z Nowej Zelandii i rozpocząłem frajde z jedzenia...smak jagnięciny z miętą-cóż Simply Delicious...
 ...pełen radosnego uniesienia nagle usłyszałem pukanie do drzwi...za progiem stała Ona...

środa, 7 września 2011

...próżność sobotniej nocy...

 ... brzęczenie telefonu rozerwało na strzępy tę nieznaczną część wolności w postaci snu który dotychczas niczym niezmącony pozwalał mi odetchnąć od prozaicznej codzienności...na wpół przytomny z myślami błądzac gdzieś w bajkowym świecie nocnej mary ujrzałem na wyświetlaczu jej imię...lekko przerażony nacisnąłem zieloną słuchawkę i niechcący seksownym niskim głosem rzekłem halo...zupełnie nie świadomy idących za tym konsekwencji...
kiedy jej dźwięczny rozchichotany głos zapytał niczym nieskrępowany (a zwłaszcza porą) co porabiam? byłem nieco oszołomiony nie wyszedłszy ostatecznie z fazy Rem,niewiele wydusiwszy,ustaliła za mnie że mogę wpaść po nią do klubu gdyż akurat nie ma ochoty wracać sama,zwłaszcza że taksówki gdzieś się rozpełzły po pustych zakamarkach stolicy ukrywawszy się w tych kilku nieoświetlonych zaułkach...
 ...pół godziny później nabrawszy nieco życia po prysznicu zabrałem ją z pod klubu na Al.Niepodległości...
 ...ostry zapach perfum Kenzo 'Jungle' wdarł się do środka auta tuż za jej długimi nogami w mini,a za nimi spoglądające na mnie oczy którym wiedziałem że nie jestem w stanie niczego odmówić,jej senne ciało odrazu zaczęło dokańczać moją fazę Rem...
 ...kiedy byliśmy już pod jej blokiem lekkim pocałunkiem obudziłem ją,a potem odprowadziłem pół przytomną wprost do łożka... sam zdrzemnąwszy się na kanapie w salonie...
 ... noc była ciepła, poranek rześki a sen niecierpliwy znów pośpiesznie się zakończył...
 parząc w kuchni kawę zajrzałem do jej lodówki i szafek w poszukiwaniu czegoś co by jej pomogło przetrwać pierwsze godziny syndromu dnia poprzedniego...
 ...lodówka była wyposażona przeciwnie do mojej w uporządkowany sposób,pełna smakołyków i codziennych rarytasów, w szafkach zaś znalazłem całe bogactwo przypraw,puszek,gotowych półproduktów i innych zagatkowych rzeczy które powoli nastrajały mnie do szaleństwa gotowania...
 ...natknąłem sie na pastę Tom Yum,odziwo niczym nie zaskoczony w zamrażalniku odnalazłem poporcjowane po 6 szt krewetki tygrysie i mój pomysł na tajską zupę był prawie gotowy...
 nastawiłem wywar warzywny z kilku marchewek,pora,selera i pietruszki gotując tylko chwilę od wrzątku sprawiłem że wywar był cudnie aromatyczny dorzuciłem do niego trawę cytrynową i świeży imbir-jak się okazało śpiąca gospodyni jest fanką orientalnych smaków...gdy cudny zapach cytryny i imbiru przełamany warzywnym aromatem rozchodził się po kuchni ja już siekałem pieczarki które następnie dorzuciłem do garnka,gdy pieczarki były już lekko zblanszowane dołożyłem pasty Tom Yum i spróbowałem...
smak odrazu przeniósł mnie o tysiące kilometrów wprost na zatłoczone ulice Bankoku...
 ...jej ciche wejście niczym dźwięk hejnału mariackiego uprzytomniwszy mi że już południe momentalnie przenióśł mnie do tej mniej kolorowej stolicy...
podałem jej gorącą aromatyczną kawę kubek objęła obiema dłońmi pobudzając zaspaną jeszcze krew do krążenia...co i rusz zerkając na mnie jak zawsze kiedy nietrzeba nic mówić...ja w tym czasie zacząłem podsmażac krewetki,zabielając jednocześnie zupę mlekiem kokosowym... do czarki wlałem ten orzeźwiający eliksir lekko ostrawy o aromacie trawy cytrynowej,imbiru i dołożyłem krewetki, posypawszy go świeża kolędrą...podałem do stołu w samych bokserkach kryjąc w uśmiechu rumieniec zakłopotania ...

wtorek, 6 września 2011

leśne spaceru owoce


 ...jadąc przed siebie w ten sobotni poranek, zaraz po tym jak zabrałem ją ze skrzyżowania tu na sadach żoliborskich,pełen wyczekiwania obrałem kierunek północny by jak najszybciej wybyć od tego wielkomiejskiego szumu tygodnia,gdzie stres przeplata się z zabawą, a obowiązek z frywolnością i ludzie pełni życia stają się zupełnie bez sił tuż po piątkowym fajrancie... pomysł na spacer po lesie w ten wrześniowy czas nie mógł być niczym innym jak próbą złapania równowagi między codziennym wyścigiem szczurów a pozostawaniu w zgodzie z ze swoim Ja....
 ...przechadzając się tu i tam co i rusz zglądając pod brzozowe zagajniki czy aby nie ma tam kurek prowadziliśmy rozwlekłe pogaduchy o tym i tamtym nie wlokąc przeciągle żadnej z myśli jak gdyby niewypowiedzianie porozumieni iż czas odpocząć od trudnych kwestii...
 ...przez konary drzew promyki słońca rozświetlały jej twarz nadając niezwykle urokliwy blask któremu jak zawsze nie mogłem się oprzeć,spojrzenia posłyłane od niechcenia znów wprawiły mnie w zakłopotanie iż język mój zapodział się gdzieś w ustach i tak dotarliśmy na polanę...
 ...deszcz nie wiele myśląc tak zupełnie bez ostrzeżenia runął na budowany właśnie przeze mnie świat legowiska z kocem w roli głównej...lekko zmoczeni w pośpiechu śmiejąc się wskoczyliśmy do auta i rozpoczeliśmy powrót z niedoszłego grzybobrania przystając na chwile na poboczu zakupiłem kurki niezbędne do obiadu...cóż las okazał się pustym skarbcem jedynie pełnym komarów...
 ...wchodząc do mieszkania jeszcze nie wyschnięci czym prędzej zająłem się obiadem...wstawiłem wodę na conchiglie i zająłem się sosem... kurki oczyściłem i dobrze wypłukałem, szalotkę pokrojoną w drobną kostkę  wrzuciłem do głebokiej patelni na roztopione masło pozwalając skwiercząco jej pomrukiwać,kiedy szalotka rumiana słodko pachnieć zaczęła wrzuciłem kurki krótko soterując je na silnym ogniu by dusić ich za długo nietrzeba było,kiedy i na grzybach rumieniec się szczycić zaczął wrzuciłem szyjki rakowe smażąc chwile aż masło ponownie skwiercząco da znak do kolejnych działań,posoliłem,dodałem pieprz z młynka i wlałem pół kieliszka wina białego które mocą swą nawet sflambirować się dało...na koniec zalałem wszystko śmietanką trzydziestosześcio-procentową i pozwoliłem by gotując się chwilę mogła odparować,na sam koniec zerwałem kilka łodyk kopru rosnącego tu za oknem w kuchni i zsiekawszy dodałem dopełniając wszystko nieziemskim aromatem...a teraz wrzuciłem makaron pochłonięty sosem zupełnie o nim zapomniawszy... ugotowane duże muszle poukładałem na głębokim talerzu do past i polałem tym wyjątkowo pachnącym sosem kurkowo-rakowym...
wniosłem talerze do salonu osnutego półmrokiem zza okna,dostrzegając jak już niczym nieośmielona zamieniła swoje wilgotne ubrania na kolejną moją koszulę z tym swoim uroczym wdziękiem kryjąc rumieniec zakłopotania...dookoła kołdry rzuconej od tak na srodek podłogi świeczki się paliły dając wyjątkowy nastrój...
 ...kiedy rozkoszny uśmiech pełnej rozkoszy płynącej z podniebienia rozświetlił jej twarz znów poczucie przemiłej satysfakcji z trudu jaki włożyłem dostapił na moje ego...zajadając wciąż smialiśmy się z  przedpołudniowej wycieczki do lasu,moknięcia w deszczu,plagi komarów,pysznych kurek i głebokiego smaku Rieslinga...
 ...myślac sobie simply is delicious...

poniedziałek, 5 września 2011

smaki letnich pikników...

 ...spacerując po rozgrzanych od słońca chodnikach,powolnym krokiem przepychany przez pędzących przechodniów śpieszących się do niewiadomo jak biurnych miejsc...sprawiwszy wyalienowanie sobie niczym prezent gwiazdkowy zasnuty w myślach roztargnionych skierowałem swe kroki ku parkowi ujazdowskiemu...
przechadzając się alejkami szukałem trawiastego miejsca by móc rozłożyć koc rozsiadając się wygodnie z koszykiem pełnym smakowitych niespodzianek na szybki  lunch w plenerze...
 ...kiedy szła alejką od strony Aleji Róż lekko kołysząc biodrami,wyprostowana z włosami lekko rozwianymi przez lekki wiaterek a promienie słoneczne odbijały się w jej ciemnych okularach byłem pełen radości że przyjeła moje nietypowe zaproszenie na spotkanie w czasie lunchu...nie mówiąc jej co planuje...
 ...siedząc na przyjemnie rozgrzanym kocyku tuż nad stawem,gdzie słońce na wodzie tworzyło świetlane mazaje, zamachawszy przywołałem ją do siebie...zasiadła na kocyku lekko zdziwiona kiedy wyciągnąłęm z koszyka
butelkę chłodnego Chardoney i dwa kieliszki...postawiłem dwa talerze i wyjąłem srebrny komplet sztućców tym większe obserwując jej zaskoczenie...
 ... na talerze nałożyłem kawałki zapiekanego łososia,listki botwinki,gacamole i wszystko skropiłem oliwą limonkową...cudny zapach uniósł się nad talerzami...
 ...dnia poprzedniego kupiłem swieży filet z łososia,pokroiłem na nieduże kwadraty posoliłem solą morską i włożyłem na noc do marynaty z białego wina,oliwy,koperku i plasterków czerwonej pomarańczy... do pieczenia znów posypałem solą morską i różowym pieprzem dokładając plastry pomarańczy i koperek z marynaty... w 10 minut łosoś był idealny jeszcze lekko niedopieczony w środku o aromacie przyprawiającym mnie o zawrót głowy, by nie zepsuć całości pomyślałem o młodych listkach botwinki,i pikantnej guacamole ale takiej krojonej w kostke z jalapeno skropione sokiem z limonki i oliwą, całości miała dopełnić oliwa limonkowa,podgrzałem ją a do środka wrzuciłem otartą skórkę z niej króciutko parząc w oliwie i wydobywając jeszcze więcej aromatu, po przestygnięciu dolałęm doprawiony solą i cukrem sok z limonki i całośc była gotowa... simply Delicious...
 ...do kieliszków nalałem chłodne Chardoney. Kropelki od razu zrosiły scianki kieliszków i rozpoczeliśmy piknikowe poznawanie smaków...śmiejąc się sączyliśmy wino... zajadając się...co i rusz przeciągle spogłądała mi w oczy przyprawiając mnie o zawrót głowy i lekki stan miłosnego uniesienia swoim perlistym uśmiechem...
 ...sporym zaskoczeniem dla Niej był fakt że to nie koniec uczty kiedy zabrałem jedne talerze a wyjąłem mniejsze,tak samo postępując ze sztućcami...
 ...na talerzyk położyłem bezę,z koszyka wyjąłem worek do szprycowania pełen bitej śmietany nacisnąłęm tworząc na bezie esyfloresy i przyłożyłem kolejną bezę,z małego pudełeczka wysypałem jagody które odrazu przykleiły się do śmietany i mój deser Pavlova dla niej był już gotowy...lekko zaskoczony już na sam koniec dowiedziałem się gdy odprowadziłem ją do pracy że to jej ulubiony deser dla którego zawsze traci głowę,ale kazała sobie przyrzec że tego nie będę wykorzystywał... całując mnie na pożegnanie w pełnym zgiełku skrzyżowania Mokotowskiej z Koszykową... znów poczułem się tak szczęsliwy jak nigdy...