czwartek, 1 grudnia 2011

...myśli przepełniające smutkiem...

...otworzyłem oczy,krwistopomarańczowy blask wschodzącego słońca rozświetlał sufit załamując się na jego mierzejach tworząc tym samym pejzarze...wstałem z rozgrzanego łóżka,pozostawiając Ją szczelnie okrytą kołdrą... zahipnotyzowany żarzącą się kulą zatrzymałem się przy oknie wpatrzony...gdy znajdowała się pośrodku alei topoli jaką zasadził mój dziadek...opustoszałe z liści gałęzie pokryte szronem srebrzyły się...euforia spowodowana Jej nagłym przedwczorajszym przybyciem wciąż krążyła po krwiobiegu roznoszona razem z drobinkami tlenu przez hemoglobinę...zasilając mózg niczym mieszanka cukrów i epinefryny...patrzę na Nią,wynurzającą się  spod pościeli,Jej smukłe ciało ułożone w literę 'S' z biodrami w pasie do pończoch wysuniętymi w moim kierunku...
...myśli niepokorne bez wahania kazały mi Ją objąć,przytulić...nie budząc okryłem swoim ciałem niczym najlżejszym jedwabiem...napawając się Jej ciepłem zacząłem wsłuchiwać się w rytmicznie bijące serce naprzemienne z płytkim oddechem...gdzieś z najgłębszych zakamarków umysłu ten zamknięty w komnacie niepokój dobijał się wykrzykując dygoczące ze strachu myśli... Zrani,obnarzy,osamotni jak wszystkie poprzednie...i nagła niespodziana troska wynikająca z autoanalizy i poszukiwania w sobie nieistniejącego genu poligamii-możesz zranić,porzucić...przepełnia mnie smutkiem...
...trzeba tylko stać się głuchym na te wołania...wzmocnić straż i łańcuchy...i nigdy nie zachodzić przechadzając się po zakamarkach w okolice tej komnaty...
...snując się w tej paranoidalnej przechadzce nie mogłem przestać myśleć co trapi Mamę...przecież nie choroba Babci która de facto już się ma lepiej...Jej wielce nieszczęśliwe oczy...zapewne przez Ojca...ciągle w delegacjach tych prawdziwych i tych tylko do wiadomości Mamy...raz przez przypadek zaczął mi opowiadać o wyjeździe w Alpy na narty,zupełnie zapominając że Mama wiedziała że "był" wtedy w Monachium...nigdy nie powiedziałem Mamie...czuję ciągłą odrazę do siebie że go nie zdemaskowałem rozliczając to jako koszt utrzymania ich związku ...Ojciec nie zostawi Mamy...nigdy...kocha Ją przez te małe "k"...zabierając na wycieczki po Oceanie Indyjskim...kupując drogie kolie na Maximilianstrasse w Monachium...i pozwalając Jej zasuszać się z samotności w apartamencie na Pięknej...nie dając od wielu lat nawet krzty uczucia poza obojętną przyzwoitością...a w towarzystwie uwielbia kpić że gdyby nie on to Mama została by nauczycielką fizyki w wiejskiej szkole...zapominając że porzuciła doktorat ze względu na mnie i na jego karierę...zaprzedając swoje poczucie własnej wartości realizacji Jego "planów" i wyświechtanym Jego frazesom jak ma wyglądać jednostka społeczna dalej nazywana rodziną...
...musiałem głośno myśleć gdyż zbudziłem Ją...a może to moje serce biło aż tak mocno...zaczęliśmy się przekomarzać...ciesząc się wspólnym porankiem...w końcu wstałem zaparzyć kawy i pomyśleć o śniadaniu,zostawiając Ją owiniętą w prześcieradło z potarganą grzywką...
...pokroiłem biały ser robiony tutaj tą samą metodą którą robiła to Mama Babci...pozwalając by mleko zsiadło się stojąc dwa dni w ciepłym miejscu,przykryte lnianą ściereczką,by następnie po podgrzaniu odcedzić na sitku i tejże lnianej ściereczce zawijając skrzep i pozwalając by odciekał sobie tak do wieczora...by następnego dnia zjeść ze smakiem oblewając wybornym miodem gryczanym...
...i taki zaserwowałem obserwując Jej reakcję...inny smak niż ten kupiony nawet w delikatesach z wiejskimi inicjałami...a miód tylko...hmmm...niepowtarzalny...
...po śniadaniu zabrałem Ją na spacer po okolicy...poszliśmy alejką topoli...pokazałem Jej niedokońca zagospodarowane pole Dziadków... i całą okolicę za starą śliwką włącznie...opowiadając młodzieńczą historię pierwszego pocałunku...a potem zaszliśmy na cmentarz,na grób Dziadka...zacząłem opowiadać o wycieczkach na grzyby,ogniskach i o laniu gdy z procy powybijaliśmy z chłopakami szyby w szklarni nie lubianego przez nikogo sąsiada...Dziadek też go nie lubił lecz przy pejoratywnych klapsach zrozumiałem jak ważne jest poszanowanie czyjejś własności,godności i honoru...że mimo antypatii należy szanować drugiego człowieka...
...wróciliśmy do domu na tyle wcześnie by nie być szaleńczo głodnym i zaspokoić się czymkolwiek...w ogrodzie odchwaściłem dziadkową wędzarkę by przyrządzić w niej gęsie piersi...które od wczorajszego popołudnia leżą w goździkach,winie,jabłkach i cebuli marynując się lekko opruszone pieprzem i solą...rozpaliłem ogień dokładając mokre szczapy wiśni obniżając temperaturę dymu i pozostawiając piersi leżące na kratce w kominie na nieco czasu obracając co jakiś czas...zostawiłem Ją razem z Mamą by pilnowały ognia i jego natężenia...w domu udusiłem czerwoną kapustę razem z rodzynkami,cynamonem z odrobiną soli,cukru,masła,octu jabłkowego tworząc smak nie tyle wyrafinowany co jeden z najbardziej zapamiętanych z tego miejsca wakacji...przez okno patrzyłem jak rozmawiały podchodząc do siebie czujnie i zzaciekawieniem niczym dwie rywalizujące kobiety i jak dzielnie dokładały do ognia...kiedy przybyło popiołu z ogniska palonego przy wędzarce wrzuciłem do niego ziemniaki...piekąc je tak nie praktykowaną teraz metodą...
...została mi wątróbka...francuskie "foie grass" które zapożyczyli od Węgrów...ale ja niewiele robiąc sobie z tego postanowiłem obsmażyć ją krótko na maśle z delikatnym dodatkiem soli,pieprzu łyżce miodu,i kieliszkowi robionemu na wzór calvadosu jabłkowej nalewki flambirując na koniec...podałem tą wątróbkę na początek razem ze zrumienionymi plastrami bułki i karmelizowanym jabłkiem Mutsu  które jeden z sąsiadów zaczął uprawiać...Mama i Ona siedziały z tą niewymowną rozkoszą podniebienia na twarzy,Obie jadły pewnie nie raz "foie grass" ale ta owsiana gęś najwyraźniej przypadła im do gustu...
...po tej ciepłej przystawce podałem plastry uwędzonej piersi...z wiśniową konfiturą Babci-niepowtarzalną...
ale największe wrażenie wywarły pieczone ziemniaki...Mamie przypomniały się czasy dzieciństwa...a Ona nigdy takich nie jadła...i ta kapusta hmmm...rozkosz w ustach...
...po obiado-kolacji i lampce wina znów poszliśmy się przejść...niby przez przypadek a jednak powróciła do tej dziewczyny ze sklepu wyczuwając że kiedyś coś było...niby co? wspólny czas,spacery,zabawy i pocałunek pod śliwką...przeszłości zakurzony blichtr z sentymentalną wartością pierwszych wspomnień...
...w domu czekał na nas sernik Mamy...dziwne dla mnie nigdy nie piekła odkąd skończyłem 8 lat...może to na Niej Mamie zależy...
...jutro wieczorem będzie musiała wrócić do raportów,analiz które pozwalają jeszcze bardziej manipulować konsumentem...zostawiając mnie na tą niechcianą rozmowę z Mamą o przepełniającym Ją smutku...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz