piątek, 27 stycznia 2012

..."To" i czarna ziemia...

...tuż przed południem pędząc z północy wdarłem się w stolicy odmęt... tętniące ulice swymi świetlnymi pulsatorami spowalniają i przyśpieszają rytm tego miasta czyniąc go niepowtarzalnym...ciut przed tym jak zaparkowałem swoje auto w podziemnym parkingu zawiał wiatr przynosząc niezbyt mroźne powietrze i chmurę wolno opadającego śniegu...wszedłem do mieszkania,na pozór nic w nim się nie zmieniło...po za tym iż nieco chłodniejsza panowała w nim atmosfera...walizkę postawiłem w sypialni...za oknem śnieg swymi niezwykle wielkimi płatkami i powolnymi ruchami powietrza poganianego przez wiatr zaczął przykrywać dachy Warszawskich blokowisk,biurowców,wieżowców i tych pozapominanych kamienic...przypomniałem sobie iż nie wziąłem torby z "darami" przywiezionymi z nad morza i zawróciłem gnąc schodami w dół by zaraz wracać tak na górę...
...powoli zamknąłem za sobą drzwi bez trzasku,zdjąłem kurtkę,szal,buty i wszedłem do salonu...wtem z głośników zaczął wydobywać się głos Marii Callas śpiewającą przepiękną arię z "Madame Butterfly" Pucciniego...w kuchni stał mój sąsiad z dołu...ekspres nagrzewał się powoli próbując nadrobić stracony czas...sąsiad trzymając w ręku małą butelkę ze zraszaczem psikał wodą na moje zioła stojące teraz "tu na oknie" w kuchni...z pieczołowitą dokładnością starał się by żadnego nie przegapić,nie pominąć...kiedy go przywitałem był niezwykle przestraszony i zażenowany do tego stopnia iż dostał hiperwentylacji...z kieszeni wyjął papierową torbę i zaczął intensywnie oddychać...po chwili uspokoił się...usiadł na fotelu zaskakując mnie trochę swoją swobodą i zaczął przepraszać...że on nie chciał...że tylko wpadł podlać zioła(fakt zostawiłem  jego matce klucze na wszelki wypadek)...gdyż myślał iż na długo wyjechałem...i za arię...opera to jego jedyna przyjemność...oraz grzebanie w czarnej ziemi bo ona jest czystsza niż najbielsze kłamstwo...
...muszę Ci się odwdzięczyć powiedziałem...zostań na obiedzie...mam złowionego na wędkę śledzia atlantyckiego...ładna sztuka miała ze czterdzieści centymetrów...a póki co to zrobię kawy... sąsiad podał mi swoją filiżankę...zupełnie bym zapomniał że przecież cierpi na nerwicę natręctw lękając się brudu tego świata...wliczając to także mój bród...
...choć i tak robi postępy...wcześniej niczego nie dotykał a tu siedzi w moim fotelu...postawiłem przed nim parującą filiżankę z intensywnym aromatem kawy...rozpaliłem w kominku...blask i ciepło bijące od niego rozległo się po salonie powoli i dostojnie...
...za oknem przestało sypać,a zza przewianej przez wiatr chmury wyjrzało niezbyt wysoko osadzone na horyzoncie słońce...jego krwisto pomarańczowe promienie skrzyły się figlując po dachu kamienicy z naprzeciwka...znamionując tym samym ochłodzenie się aury na zewnątrz...
...uwielbiam taką pogodę rzekłem...
...wtem sąsiad zaczął mówić...jakby słowa dojrzewały w nim czekając na tą chwilę kiedy nie pytane będą mogły wylać się z tej skrytki...nie lubi stycznia...właśnie wtedy dokładnie szesnastego dwa lata temu wydarzyło się "To"...wracał z pracy jak co dzień koło szesnastej...jak co dzień na kolację kupił córce jej ulubionego świeżo wypieczonego croissanta...był umówiony z tą panią z jednej z tych piekarni co sami wypiekają na miejscu pieczywo by zawsze przed szesnastą wstawiała kilka sztuk miedzy innymi dla niego...otworzył drzwi mieszkania lekko zgrzany,w ich bloku z wielkiej płyty jak zwykle nie działała winda...rozebrał się i rozejrzał po pustym mieszkaniu...dopiero kiedy odkładał rogala do szafki zauważył liścik...nawet w pierwszym momencie ucieszył się że żona zadbała by się nie martwił...zadbała...by się nie martwił-na zawsze...ale on ciągle się martwi...o córkę...do dziś wspomina smak tych croissantów lekko rozmoczonych przez łzy...i wydźwięk słów rozlanych po białej kartce papieru "tak naprawdę nigdy Cię nie kochałam"...
...kiedy on tak opowiadał w salonie zrobiło się przytulnie ciepło od kominka...a ja postanowiłem że zajmę się obiadem...wyjąłem śledzia...wypatroszonego świeżego,przedzieliłem na pół i odciąłem kręgosłup i głowę...dwa piękne płaty czystego mięsa pozbawiłem resztek ości...osoliłem i popieprzyłem...schowałem do lodówki...kromki lekko wyschniętego pieczywa tostowego pozbawiłem skórek...pokrojone w kostkę wrzuciłem do blendera...zerwałem kilka gałązek natki,koperku,tymianku,rozmarynu i drobno zsiekałem...uruchomiłem blender mieląc pieczywo na drobny puch...dorzuciłem zioła i wspólnie przez chwilę miksowałem tworząc jednolitą i na wpół sypką masę coś a'la bułkę tartą o łąkowym aromacie ziół...w moździerzu zmieliłem kilka ziarenek pieprzu,ziela angielskiego i goździków...jedną z moich ulubionych mieszanek...i dodałem równie mieszając całość...
..."To" zmieniło cały jego miniświat nad którym myślał że ma kontrolę...teraz nie miał do kogo wracać każdego wieczora,ani dla kogo wysilać się w pracy...nie widział sensu golić się aż w końcu nawet wstawać z łóżka...to trwało miesiącami...zaszył się w myślach gdzie "To" zawiązywało jego życie na supły każdej nocy na nowo...po kilku miesiącach jego matka zorganizowała pomoc...po której myślał że sobie poradzi...zaczął szukać córki i żony...i kiedy w Londynie zobaczył Nowego odprowadzającego jego córkę do szkoły znów pękł...kolejne miesiące gdzie z nikim nie rozmawiał...walcząc z samym sobą i rodzącym się lękiem przed całym światem...
...wziąłem kilka borowików suszonych i ugotowałem je...wstawiłem także ziemniaki na piure...wziąłem także małą cebulę i pokroiwszy w drobną kostkę wrzuciłem na rozgrzane masło skwierczące na patelni...obłędny zapach rozpierzchł się po kuchni i salonie...zmniejszyłem ogień....cebula nabrała złocisto brunatnej barwy i słodkawego aromatu...grzyby gdy już się ugotowały odcedziłem...wszystko razem z cebulą usmażoną wrzuciłem do blendera i zmiksowałem na gładka masę...ziemniaki już prawie zmiękły...
...pamięta to jak dziś jej szyderczy śmiech wśród jej znajomych(jego kumpli z pracy można było zobaczyć co najwyżej na "skypie")z tej jego porażki życiowej jak to określił...kiedyś jak pracował w tej dużej firmie informatycznej pracowali nad dużym projektem...właściwie on miał inne zadania ale cała firma "żyła"tym projektem...i to on któregoś dnia siedząc po godzinach z kumplem odpowiedzialnym za jakąś tam część znalazł pomysł na progres...tak iż następnego dnia kolega przedstawiając to "rozwiązanie" pomógł innym na złączenie wszystkiego w całość i firma odniosła pełen sukces na rynku informatycznym...kolega nigdy nie wspomniał o jego współudziale...sam awansował i po niedługim czasie stał się współudziałowcem tej firmy...a on pozostał w cieniu nie mając złamanego grosza ze swojego pomysłu...choć może to i dobrze...wtedy Olga ich córka zaczęła chorować,jak każde dziecko w przedszkolu...on miał pracę zadaniową więc poświęcił się Oldze...nie brał dodatkowych zleceń,harował jak szalony i pędził do domu...a żona zaczęła "mieć nadgodziny"jak wtedy myślał...gdy jej o tym wydarzeniu opowiedział nie rozumiał dlaczego uznała go za frajera i nieudacznika wyśmiewając przy każdej okazji wśród znajomych...ciągle nie może przestać tak o sobie myśleć...
...ziemniaki zacząłem odparowywać...tłukąc je niemiłosiernie dodałem odrobinę masła i śmietanki kiedy pozbyłem się już grudek dodałem zmiksowane grzyby sprawiając iż zapach tego piure stał się obłędny...
...obrałem marchewkę i pora...rozdrobniłem w kostkę...marchew zblanszowałem,by następnie podsmażyć ją krótko na maśle razem z porem...
...do małego rondelka wcisnąłem cytrynę dodając łyżkę miodu i wody...oraz świeżo zmielony czarny pieprz zagotowując wszystko razem sprawiając radość każdemu kto tylko mógł to powąchać...
...dziś są w sądownej separacji...może spotykać się z Olgą...ale nie stać go na bilety do Londynu...po utracie pracy wynajął to wspólne mieszkanie i płaci z nich przysądzone jeszcze wtedy gdy pracował(będąc na zwolnieniu) alimenty...sam zamieszkał z matką...i chciałby mieć w sobie na tyle odwagi by wyjść na spacer po jak to określił "brudnych stolicy ulicach"...ale on nie lubi stycznia gdyż w styczniu wydarzyło się "To"...
...filety śledziowe obtoczyłem w tym ziołowym crust'cie i położyłem na rozgrzanym oleju...zapach skwierczącej ryby sprawił iż sąsiad na chwilę zaniemówił...otworzyłem schłodzoną butelkę chilijskiego Casas Patronales ze szczepu sauvignon blanc...
...na talerzu który pozwoliłem sąsiadowi umyć tuż przed  wraz ze sztućcami położyłem grzybowe piure na wierzch filet śledziowy w ziołowej panierce obok podsmażony por i marchew...polałem pomadą miodowo-cytrynową...smak okazał się nieziemski...niezwykłe połączenie aromatów świeżych ziół z grzybami śledziem i miodem przyprawił nas obu w lekki stan uniesienia tak iż zapomniawszy o wszystkim zupełnie niefortunnie tuż po obiedzie zaproponowałem spacer gdyż właśnie słońce miało powoli zacząć zachodzić skrząc się w pozostałościach po około południowej śnieżycy...
...wtem rzucił przekątnie pytanie czy kiedyś będzie mógł pogrzebać trochę przy ziołach...i wyszedł nie czekając na odpowiedź ściskając w kieszeni swą papierową torbę...
...i zostałem sam z jego czarnym jak ziemia światem poprzecinanym przez białe kłamstwa...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

...błądząc we mgle...

 ...15:28 czas błąka się po wskazówkach mojego zegarka Guess nie potrafiąc znaleźć należytego rytmu dnia...wlekąc się bez celu...choć już mu dawno go wyznaczyłam...właśnie kopiuję do archiwum analizę dla Procter & Gamble na temat targetu dla najnowszych perfum Lacoste...potem wydrukuję swoją tworzoną od tygodnia listę rzeczy które muszę spakować na naszą wycieczkę pracowniczą...
...co z tą cholerną kopiarką...hmm...papier się wciął...
...cholera to już jutro...jeszcze muszę kupić parę drobiazgów...buty trekingowe czy coś takiego...
tak się cieszę...choć poniekąd połowicznie...nie mogę rozgryźć dlaczego odmówił...dziwnie się wykręcił że musi...no właśnie co???
...
...nie dzięki mam kawkę(Karolina z działu obok...ona to ma strasznie dziwne...nakryła swojego faceta w łóżku ze swoją byłą...nie robiła mu awantur na tydzień się wyprowadziła...on przyznał się do wszystkiego błagając by od niego nie odchodziła - nie odeszła...lecz w ramach rewanżu...pojechała na tygodniowe wakacje do Egiptu by podrywać jednonocnych Arabów a w Wa-wie poukładane życie z tym jednym  facetem,bez flirtów w pracy czy gdziekolwiek...odpokutowując swoje puszczenie się z tymi jak to ona określiła facetami o gładkich komplementach i skrajnie wybuchającej miłości na jedną noc...)
...uff nareszcie koniec tego kopiowania...jak będę wychodziła to zaniosę do archiwum...
...dlaczego skłamał...zawsze kiedy próbuje coś ukryć patrzy przez moje lewe ramię a potem udając że spogląda prosto w moje oczy wzrok kieruje na jakieś odległe miejsce za mną...bał się?czego?konfrontacji z moim kierownikiem?...niemożliwe...
...spotkał go tylko raz gdy przyjechał po mnie a myśmy wychodzili wtedy razem...nie zapomnę jego miny kiedy pożegnaliśmy się pocałunkiem w policzek...lekkiego zdumienia trzymanego na wodzy...silnej zazdrosnej irytacji stłamszonej przez niemoc...i tej fantastycznej miny obojętności nieskrywającej do końca wszystkich znamion tego że gdyby mógł to by porachował mu kości...do dzisiaj uwielbiam się z Nim droczyć...wspominam o tym jak kierownik mile mnie zaskoczył...a wtedy jego twarz przybiera ten sam wyraz...co zawsze przyprawia mnie o rumieniec i lekkie podniecenie...
...nie mówi mi wszystkiego... o rodzicach,o sobie,o tym dlaczego bywa smutny( często kiedy przychodzę  to ułamek sekundy mija nim sie rozwesela)...ja nie dopytuje...niewiedza jest błogosławieństwem...przynajmniej na razie ... z resztą w drugą stronę funkcjonuje tak samo...oj gdyby On wiedział co my z Andżelą wyprawiamy jak idziemy poszaleć...raz prawie przeholowałam i musiałam mu o ty powiedzieć...i nie zapomnę tych jego oczu następnego dnia...potwornie smutnych z wylewającą się wszystkim szczelinami niską samooceną...od tamtej pory...właściwie nie szaleje...parę razy wyskoczyłam gdzieś z Andżelą albo z kumplami z pracy...ale mogę przyznać przed samą sobą że byłam grzeczna...
...mam listę...hmmm...sporo tego...pakować się dziś czy nie...dziś!
...a te rzeczy co muszę dokupić...podskoczę do Arkadii tam wszystko dostanę...z Andżelą umówię się u mnie ..zjemy coś i raz dwa ogarniemy zakupy...
...co już 16:00 szybko,szybko na tramwaj...że też ja muszę wracać w godzinach szczytu...i ta ciągła chlapa niemalże nie poślizgnęłam się w tych swoich szpilkach...i ten tłok...przepraszam nie widzi pan że tam już nie ma miejsca...zaraz podjedzie następny...ja to mam szczęście wracać z jakąś zgrają robotników śmierdzących fajkami,potem i kiełbasą...nie wiem akurat dlaczego nią... będę musiała kiedyś przeprowadzić analizę tego segmentu...
...uff nareszcie w domu...co ja mam przygotować niech zajrzę do zamrażalki...o krewetki...dawno nie jadłam...zrobię według Jego przepisu...ostatnim razem jak zrobił to zjedliśmy chyba kilogram...
...nastawiłam płytę Możdżera "The Time" i mogę przystąpić do gotowania...
...najpierw krewetki zacząć rozmrażać w wodzie...najszybciej będzie w ciepłej...może jednak lepiej w zimnej...w między czasie posiekam czosnek...trzy czy cztery ząbki? cztery będziemy lepiej chronione przed krwiopijcami z Arkadii...i chili...cholera nie mam...poszukam coś w szafkach co by było podobne w działaniu...pasta curry też ostra ale nie,pieprz cayenne tylko w ostateczności,o jest sambal olek...On kazał mi to kupić na taką właśnie sytuacje a ja o tym totalnie nie pamiętałam...krewetki już odpuściły...
...to rozgrzeje olej na patelni a w między czasie by było szybciej to umyje natkę...o rozgrzał się już nawet się lekko dymi...kurde jak to pryska o i zaczęło się pienić i gotować a nie smażyć...muszę się go zapytać jak tego uniknąć następnym razem... wreszcie krewetki zróżowiały a woda już całkiem wyparowała...dorzucam czosnek i sambal olek...hmmm jego niebyły takie czerwone będzie ostre... dobra teraz kieliszek brandy i podpalić...uważać na grzywkę...wow teraz wiem o czym mówił...i kieliszek wina nie więcej i trochę go odparować i dorzucić masło by powstał sos...na koniec posypać natką...tak nic nie szkodzi że jest grubo posiekana...zapachniało nieziemsko i kiszki grają mi marsza...chyba o czymś zapomniałam na pewno,zawsze mi się to przytrafia...
Dryń,dryń...o jest Andżela mam nadzieję że odczytała mojego smsa i kupiła bagietkę w piekarni...
...Hej!...ma...
...usiadłyśmy na sofie z talerzami pachnącymi bosko i schłodzonymi kieliszkami z Reslingiem...niepowtarzalny aromat krewetek,czosnku,wina,natki i chili doprowadzał nas niemalże do ekstazy...pierwszy kęs przyniósł lekkie rozczarowanie...już podaję solniczkę...
...ruszyłyśmy na zakupy oddając się nim bez reszty...choć tłok ludzi szukających ostatnich sztuk wyprzedaży przyprawia o mdłości...to udało nam się w miarę sprawnie wszystko ogarnąć...
...lekko zmęczona wróciłam do domu pożegnawszy się z Andżelą na przystanku tramwajowym...
...zaczęłam pakowanie...muszę pamiętać że tam gdzie jedziemy nie jest wcale tak gorąco...zapowiadają 15 stopni...dobrze że zrobiłam sobie listę...inaczej na pewno bym czegoś zapomniała...uff nareszcie koniec...mogę być z siebie dumna...walizki się domknęły...tylko jak ja te cztery wielkie toboły dostarczę na lotnisko...nie mogę się poddawać na samym początku...
...prysznic nareszcie...
...budzik ustawiony niech tylko sen swą błogością mnie otuli...cóż pożegnał się ze mną tylko telefonicznie...fakt jadę tylko na półtora tygodnia...
...5:00 "Cwał Walkirii" znów bezlitośnie przerwał mój sen...ledwo co zdążyłam wstać a nieco przestraszyło i zaskoczyło pukanie do drzwi...
...za nimi stał On...w tym swoim eleganckim płaszczu co go zakłada tylko jak gdzieś wychodzimy...świeżo ogolony i pachnący tak ostro i świeżo zarazem perfumami Kenzo Pour Homme...jego oczy znów patrzyły na  mnie hipnotycznie tak iż dopiero po chwili zaprosiłam Go do środka...i dopiero wtedy byłam lekko zażenowana faktem iż jestem totalnie nieprzygotowana na goszczenie kogokolwiek...i gdy chciałam ewakuować się do toalety zatrzymał mnie i pocałował tymi lekko chłodnymi wargami...
...kiedy wychodziłam z łazienki czekał już z zaparzoną kawą...obok leżały posmarowane masłem bajgle...pamiętał że je uwielbiam...znów przyglądał się mi tymi tęsknymi oczami...iż zaczęłam co raz bardziej żałować iż jade...On powiedział mi bym się nim nie przejmowała,że wyjedziemy gdzieś razem...a on nie chce wnikać i poniekąd naruszać tego jak to określił "mikrokosmosu" jaki stworzyliśmy w pracy w pełni go szanując...
...wyszliśmy na mroczne i mgliste powietrze jakie okalało stolicę...zapakował wszystkie walizki do samochodu i odwiózł mnie na lotnisko mknąc ulicami...o ile nie stawaliśmy w korkach...na lotnisku dał mi kanapkę z bułki z ziarnami i serkiem topionym i pomidorem malinowym(jak on je dostał o tej porze roku)taką samą jaką ja mu podarowałam...
nie byliśmy pierwsi...wymienił tylko "uprzejme" spojrzenie z kierownikiem...pocałował tak bym miała co wspominać przez najbliższe godziny i objął mnie tak iż znów poczułam że będę jego na zawsze...
...samolot zaczął krążyć po zamglonej płycie lotniska a ja błądziłam w myślach spowitych mgłą rozterek,namiętności i rodzącej się tęsknoty...zastanawiając się czy uda mi się pogodzić tak przeciwległe światy tworzące mój mały kosmos...

czwartek, 12 stycznia 2012

...przełamując fale...

...otworzyłem oczy...mrok otaczał całe pomieszczenie...zza okna szum fal rozbijających się o brzeg tłamsił ciszę w niewspółmierny do wiatru wydźwięk...przez okno widok wzburzonego morza skupiał wzrok,po niebie wicher gna kłębiące się chmury...w powstałej w nich dziurze Księżyc w pełni roztoczył łunę blasku od horyzontu po brzeg skąpany w bałwanach morskich...na lśniące morze w tej poświacie mógłbym patrzeć godzinami nie zapadając się w nudnej senności odmenty...co i rusz ku temu blaskowi latarnik odpowiadał swoją łuną...
...Ona wyjechała do Indii na jakąś trekkingową wycieczkę którą w ramach integracji zorganizowała Jej firma...
niby mogłem jechać z Nią,choć wiedziałem jak zależy Jej by znajomi z pracy poznali mnie...jakaś część mnie pragnęła pozostać nieZnajomym...ukrywawszy się w tej odległej korporacyjnemu światu firm krainie zwanej po prostu Domem...gdzie po zamknięciu drzwi czas spowalnia a rzeczywistość przenosi nas w inny wymiar ...pozwalając by utopijne marzenia o beztroskim funkcjonowaniu bez pośpiechu,bez całej tej gonitwy za tym by jednocześnie "być" i "mieć",bez groteskowej zabawy w "podchody biurowe" ...stanęły przed nami na wyciągnięcie ręki tak realne i bliskie...gdzie kolacja jest wydarzeniem na miarę "Obiadów Czwartkowych" z całym przepychem i idącą w parze konwersacją...
...pozostawiony samemu sobie miotany chmurnymi myślami uciekłem od wielkomiejskiego życia bez Niej...choć na chwilę...odsapnąć,złapać oddech...
...przeprowadzić defragmentacje całej partycji płata czołowego by móc na nowo poukładać swoje ja...podjąć walkę z tymi dążącymi do samounicestwienia myślami pełnymi fal krytyki...biczujących niczym morze brzeg tą kruchą wątłą zamkniętą we mnie istotę samoświadomości...
...poranek nie nadchodził...chłód zaczął okalać pokój w tym niewielkim domku na skraju skarpy niedaleko Rozewia...domek ojca kiedy jeszcze wycieczki jak ta w którą teraz zabrał Mamę nie odebrały mu miłości do Bałtyku...a teraz gdzieś pewnie nurkuje na Oceanie Indyjskim...otuliłem się kocem,zaparzyłem kawy i popijając ją wpatrywałem się w zmierzające ku brzegowi fale przełamywane przez skały u podnóża skarpy...
...rankiem udałem się do kuzyna ojca który mieszka tu całkiem niedaleko do naszego domu i dogląda go w zimie...po ciepłym przywitaniu i wspólnym śniadaniu stryj nie krył ciekawości co  mnie tu sprowadza...zwłaszcza że ojciec dawno przestał nawet dzwonić...przyjął mój pomysł by wybrać się na  morze łodzią i połowić dorsza z niej...następnego poranka tuż przed świtem byliśmy umówieni...
...poszedłem na spacer...przez iglasty las w kierunku skarpy i odszukałem stare zrobione jeszcze przez dziadka drewniane schody prowadzące na dół na skalisty brzeg...jednak niewiele osób wiedziało że tu na  tej tak rzadko uczęszczanej plaży pełnej kamieni jest jedno zakole wolne od twardych śliskich głazów gdzie można się ukryć w blasku słonecznych promieni przed wiatrem ogrodzeni od morza wielkim kamieniem...
...przemiłe wspomnienie z poprzedniego lata kiedy pewnego piątkowego popołudnia podjechałem po Nią do pracy a kiedy wsiadła oświadczyłem że jedziemy na szalony weekend nad morze i że musi zmienić plany...faktycznie był szalony...dotarliśmy w nocy i od razu pobiegliśmy na skraj skarpy by co sił i rozwagi w nogach zejść schodami w dół i nie zważając na nic wbiec do morza wyjątkowo ciepłego tej nocy...a kiedy cali mokrzy wróciliśmy do domku otulić się wzajemnie sobą nawzajem rozgrzewając tak iż ostatnie krople morskiej wody wyparowały ze skóry wsłuchiwać się w szum przełamujących się o skalisty brzeg fal...
...sobotę i pół Niedzieli spędziliśmy na spacerach,rozmowach i wylegiwaniu się w owym tajemniczym miejscu gdzie rzadko kiedy czyjś wzrok dosięga...wtedy rozsmakowałem Ją w świeżo łowionych rybach...flądrze usmażonej na turystycznej kuchence na plaży...oprószonej tylko solą i pieprzem,lekko obtoczonej w mące...hmmm...kruchość rumianej skórki,delikatna konsystencja mięsa...no oczywiście ości zawsze dodają tylko uroku takiemu wspólnemu posiłkowi...zawsze można oblizać palce...
...po za spacerem po plaży w ten zimowy dzień i nieco wyziębiającym zwłaszcza gdy wiatr wiał od strony morza niewiele można robić w takim miejscu...większa cześć mężczyzn pływa na kutrach,a pozostała topi smutki w kolejno opróżnianych butelkach wina... stryj zaszedł do mnie spytawszy czy jeśli zjem dziś rybę to czy nie stracę ochoty na jutrzejszy połów...
...przyjąłem więc zaproszenie na obiad...stryj żyje skromnie a ciocia to urocza kobieta odkąd pamiętam krzątająca się po kuchni...a ja zawsze lubiłem jej pomagać...wszedłem do kuchni ciocia kończyła właśnie porcjować już wyfiletowanego dorsza,oprószyła solą i pieprzem i wrzuciła w mąkę...dostałem bojowe zadanie obrania ziemniaków i kilku cebul...z małego worka foliowego tajemniczo brązowo-ciemnego ciocia wysypała do miseczki kilka mrożonych podgrzybków które jak sama mówiła nazbierała we wrześniu...pocięła w plastry...tuż obok gdy z ledwością wyrobiłem się z obraniem na czas cebuli sprawnym ruchem pokroiła ją w pół krążki i wsypała na patelnię jeszcze zimną z odrobiną oleju na dnie...wstawiła ziemniaki soląc tylko sobie znaną miarą szczypt tak jakby liczyła wypadające ziarenka soli...kiedy cebula lekko się zeszkliła a nawet rzekłbym zarumieniła znacznie ciocia wrzuciła podgrzybki dorzucając odrobinę masła...i soląc i pieprząc nieznacznie...na drugiej patelni rozgrzała olej i zaczęła obsmażać dorsza na rumiano z każdej ze stron...i tu nastąpiło coś czego bym się nigdy po cioci nie spodziewał z szafki wyjęła otwartą butelkę białego wina i dolała do duszących się grzybów by chwilę później dołożyć gęstą słodką śmietankę...obsmażone kawałki dorsza przełożyła do sosu i tylko pozwoliła by zagotowało się to wspólnie...cudny aromat grzybów i smażonej ryby docierał w każdy zakamarek moich nozdrzy budząc ospałe ostatnio wściekłe psy w moim żołądku...ziemniaki się ugotowały a ciocia potrząsając z lekka garnkiem odparowała je...na domiar złego wyjęła z lodówki zrobioną wcześniej kapustę kiszoną z odrobiną słodkiego jabłka i ostrej cebuli lekko kwaśną,słodką,cudną w swym małym kolarzu smaków...zjedliśmy a wyborny smak rozwiązał nam języki sprawiając iż po uczcie zostałem u nich do późnego popołudnia...
...wszedłem do pokoju usiadłem wpatrzony w morze i cieszący się na jutrzejszy rejs...
...zasnąłem...
...zbudził mnie silny wicher i szum jeszcze silniejszych fal...i wtedy to do mnie dotarło tak silne i pewne ...postanowiłem iż pozostanę niczym ten głaz broniący tak pięknego zakątka i będę przełamywał fale samokrytyki płynącej gdzieś tam z rozjątrzonej niskiej samooceny by to co Nas łączy pozostało niczym nie zmącone...