wtorek, 11 października 2011

...zapiski wspomnień tysięcy smaków...

 ...szarość południa październikowego dnia otoczyła salon,niebo zasnuwały szare chmury tak jak umysł kłopotał się z chmurnymi myślami,walcząc na przemiennie z czarnowidztwem i nostalgią radości...popijając kawę i przesiadując na fotelu wyglądając przez okno wychodzące na taras spoglądałem na dachowe życie stolicy...
 ...na poręczy wylądowała jemiołuszka znamionując tym samym coraz szybsze nadejście chłodnych dni... z zaciekawieniem zaczęła się przyglądać pozostawionemu samemu sobie w donicy niewielkiemu krzakowi dzikiej róży,na którym obok żółknących już liści wisiały czerwone owoce,smakowity kąsek dla wędrującego ptaszka...ocknięty z letargu myśli próbującej odtworzyć zapiski wspomnień postanowiłem dopisać nowy rozdział ...
 ...właśnie z owoców dzikiej róży postanowiłem zrobić konfiturę...w noc poprzedzającą owe chwile roztargnienia fotelowego przyszły pierwsze przymrozki zmiękczając owoce delikatnie dodając im odrobinę więcej słodkości...gdy jemiołuszka odfrunęła wyszedłem na taras pozbierać resztę owoców...w dole życie stolicy trwało we wczesno popołudniowej chwili...przechodnie przemieszczali się ku restauracjom na lunchowe spotkania,babcie z okolicznych kamienic wracały do mieszkań z torbami pełnymi codziennych sprawunków...taksówki korkowały się na skrzyżowaniach,stając w szranki z tramwajami...na przystankach młodzież wracająca ze szkół chichotem i impertynenckim zachowaniem irytowali poważnych yuppies w garniturach...a ja powróciłem z około pół kilogramem owoców dzikiej róży,który dokładnie umyłem a następnie przekroiwszy na pół oswobodziłem z nadmiaru pestek kłębiących się wewnątrz,z okolic szypułki pozbyłem się kłującego meszku...na pełnym życia palniku zagotowałem w rondlu wody by je zblanszować,odcedziłem na sitko chartując pod zimną wodą owoce...w tym samym rondlu przepłukanym po pierwszym użyciu zagotowałem wody szklankę z pół kilogramem cukru tworząc syrop cukrowy i kiedy wszystkie te małe kryształki zmieniły konsystencję ze stałej na płynna dorzuciłem wyhodowane na tarasie i z lekka lekceważone wcześniej owoce dzikiej róży i skropiłem delikatnie octem sherry...gotując je do miękkości przybrały swoiście gęstą konsystencje i cudny aromat tak prosty,naturalny różany...
...pamięci dopiekła myśl iż moja babcia letnich popołudni pozbierawszy płatki róż w ogrodzie przy domu  z sielską aurą wiejskiego życia w tle i prażyła je w cukrze pudrze tworząc podobny smak teraz z zapisków  wspomnień wyrywający się na pierwszą stronę,gdy wracając z leśnych eskapad mający chęć na słodkie co nieco dostawałem ten cudnie aromatyczny i naturalny smakołyk... cóż teraz w podobie mam lecz miejskie wyprawy w poszukiwaniu chłopięcych  frajd życia...nieco doroślejsze lecz równie nieodpowiedzialne i z podobnym znakiem ryzyka...
 ...mój umysł od pierwszej nuty tej pysznej konfitury zaczął poszukiwać z czym by można było połączyć ten smak i jedyną dopuszczalną opcją poza pączkami i tudzież innymi deserami była pierś z tak lubianej przeze mnie kaczki... wziąwszy prysznic,wyszykowawszy się spryskany drzewnym zapachem Kenzo wybrałem się na przechadzkę po kończącej życie zawodowe Warszawie przeciskając się wśród ludzi którzy chcą jak najszybciej uciec od stłoczonego środka tego miasta by odetchnąć w tych swoich sypialniach podmiejskich od duszącego powietrza jakim trzeba tu oddychać...zaszedłem do sklepu na placu defilad i kupiłem pierś z kaczki a właściwie dwie...do tego wybrałem chilijskie wino czerwone o kuszącej nazwie i historii "Payen"...i zacząłem podążać wzdłuż Marszałkowskiej w kierunku placu Konstytucji...by skręciwszy na w Koszykową dojść do rogu z Mokotowską i tam niby przypadkiem właśnie o 16:30 spotkać Ją wychodzącą właśnie z pracy...bukiet róż mający być tylko prologiem do nadchodzącej niespodzianki na kolację złamał Jej minę zaskoczenia w prześliczny uśmiech za którym zawsze tęsknie...wproszony do niej przyrządziłem szybko obsmażywszy pierś na rumiano oprószoną tylko solą i pieprzem z młynka i po kilku minutach w piekarniku kiedy mięso nabrało różowego i soczystego koloru położyłem na talerz a obok podsmażone knedle z ciasta ziemniaczanego polałem i mięso i je gorącą konfiturą różaną,talerz przystroiłem liśćmi roszponki skropionej oliwą z oliwek zmieszanej z octem sherry...popijając wino zajadając się pysznościami z talerzy śmialiśmy się rozmawiając o mijającym dniu nadając mu nieco więcej smaku,barwy i radości...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz