sobota, 29 października 2011

...wchodząc kuchennymi drzwiami...

...słoneczny blask wdarł się do sypialni znamionując tym samym nadejście południa...wstałem z łóżka gdy Ona jeszcze spała...najwyraźniej Anioły potrzebują więcej snu...stanąłem przy oknie obserwując mieniące się okna z budynku naprzeciwko...zaparzyłem kawę...patrząc w lustro w łazience zacząłem zupełnie niechciane szukać niedoborów,braków,wad i tego wszystkiego co podkopuje moje poczucie własnej wartości...myśli uciekły wodzom ku znienawidzonej krainie :"jak/gdyby"...
 ...niepotrzebne idealizowanie opalonego,pewnego siebie wysportowanego trzydziestolatka piastującego jakieś kierownicze stanowisko w korporacji,z drinkiem w ręku i tym kryjącym niecne zamiary uśmieszku na który łapie wszystkie laski...przekląłem...a w lustrze ukazał się ten nienawistny wzrok...na szczęście ekspres powiadomił mnie swym  bulgotaniem że kawa już jest i oderwałem się od złowieszczych myśli zalewających mój umysł...
...w sypialni Ona zmieniła pozycję zajmując cały środek tego dużego łóżka...taka niewinna,skulona...jak ja Ją nie mogę przestać pragnąć...
 ...teraz mogłem w spokoju popijając kawę dokończyć pstrąga na kolację...zająć umysł innymi bardziej przyziemnymi sprawami...wyjąłem filety z octowej marynaty,białko w mięsie ścięło się bielejąc aż do samej skóry,którą zdjąłem płynnym ruchem zaczynając od części gdzie kiedyś był ogon...położyłem z powrotem do pojemnika już bez zalewy i do środka wlałem olej słonecznikowy z dwoma kieliszkami śliwowicy,kilkoma śliwkami suszonymi posiekanymi w julienne,z natką pietruszki i łyżką miodu lipowego...hmmm...zapach wręcz niezwykły,taka mieszanina alkoholu,śliwek i świeżej natki...jeszcze parę godzin a będzie fantastyczny...
... powróciłem do sypialni...Jej przekomarzania że zaraz wstanie...jeszcze chwilka i takie tam...zmusiły mnie do alternatywy...na chwilę puściłem smycz myślom a już okazało się że nie potrafię nie powiedzieć sobie iż nie jestem ani Bondem,ani Deanem ani żadnym innym Jamesem który nie musiał by dobijać się do Kobiet "kuchennymi drzwiami"...jedyna cecha wspólna to nonkonformistyczna postawa dzięki której choć odrobinę jestem z siebie dumny...
...wreszcie dobudziłem Ją mocnym aromatem kawy i świeżo odpieczonymi croissantami z dżemem mirabelkowym który miałem z późno-letnich zbiorów tego owocu z tego roku...mirabelki po umyciu zawsze rozcinam na pół i wyciągam pestki by następnie je zasypać cukrem tak sporo(uwielbiam dżemy wysokosłodzone) by pozostawić je razem z korą cynamonu na noc w lodówce,o poranku wyjmuje korę i duszę owoce do miękkości i konsystencjii dżemu...wekuje i odstawiam do szafki nad wejściem gdzie kryje się całe mnóstwo łakoci i smakołyków...
 ...była wręcz wniebowzięta spróbowawszy go w połączeniu z kruszącym się niemiłosiernie croissantem i świeżym masłem...
...tym razem to Ona wyczytała wszystko z moich oczu...moją bitwę myśli...roztargnienie...ból...i niemoc w nazwaniu wszystkiego tak poprostu po imieniu...odstawiła tacę...objęła mnie i swoimi cudnie niebieskimi oczami powiedziała to co chciałem usłyszeć mimo wycia alarmu w mojej głowie by w to nie wierzyć...ten cholerny system obronny aby nieodsłonić tych najwrażliwszych części naszego jestestwa...nieokazać się nagim,bezbronnym tylko po to by "nie ponieść porażki"...porzucamy uczucia...
...odwzajemniłem uścisk,tak ciepły i pełen uczuć...chwile przeciągły...głośne "Dryń-dryń" sprowadziło nas z innego wymiaru do jakiego na chwile wtrafiliśmy...Andżela...
...kolejne pół godziny mogłem spokojnie poświęcić dla siebie...napuściłem gorącej wody do wanny i oddałem się zapominaniu o jakiś dawnym Jej koledze...
...wtem genialny pomysł przyszedł mi do głowy aby poza pstrągiem który bez wątpienia jest przystawką zrobić coś jeszcze...traf padł na Ossobucco-włoskie danie o którym przez lata myślałem że pochodzi z Hiszpanii...wykonałem jeden telefon i bez problemu u zaprzyjaźnionego rzeźnika dostanę pokrojoną w trzy centymetrowe plastry w poprzek kości gicz cielęcą...zaraz potem nie przerywając Jej relacji o wszystkim Andżeli...wyskoczyłem na miasto po niezbędne sprawunki...jako dodatki posłużą mi ziemniaki z kurkami...
...plastry giczy dobrze oprószam solą morską,młotkowanym pieprzem,i mąką...obsmarzam na rumiano z dwóch stron i podlewam bulionem wołowym(na takie okazje mam świeżo pomrożony) i połową butelki białego wina choć są i tacy co zawsze tłumaczą  że powinno być czerwone... dodaje kilka źdźbeł tymianku teraz rosnącego tu na oknie wewnątrz kuchni...gotuję przez pół godziny aż z miejsc koło kości nie wydobywa się krew i zostawiam pod przykryciem aż do lekkiego przestygnięcia by powoli doszło do miękkości...
...ziemniaki po obraniu kroję w kostkę Macedoine jak zwykli to nazywać Francuzi i blanszuję do miękkości...
...małą szalotkę kroję w kostkę i podsmażam na maśle,po zrumienieniu dorzucam kurki i też soteruje by na koniec przyprawić solą,pieprzem,cukrem i odrobiną białego wina...tak że z masła i wina powstał sos...
...ziemniaki rumienię na patelni i dorzucam do nich kurki odparowywując całe wino...
... kiedy miałem już wszystko gotowe byłem zupełnie zaskoczony tym jak wykorzystując moją szafę i to co miała ze sobą się wyszykowała na kolację...
...założywszy moją wyjściową koszulę białą plisowaną z przodu,z lekko kokieteryjnym krawatem w kolczykach co miałem Jej dać za jakiś czas a Ona je teraz znalazła,stojąc w pończochach,tylko z lekkim makijażem podkreślającym oczy i czerwone uszminkowane usta w pełni mnie zaskoczyła tak iż oparzyłem się o garnek...
...poprosiłem by nakryła stół co dało mi chwilę na skupienie myśli które napewno nie były teraz przy przystawce...
...pokroiłem filety z pstrąga jak klasyczne carpaccio z ryby...polawszy ją sosem z marynaty tej olejnej...na środek wysypałem świeżą roszponkę...i "voila"...przystawka gotowa...
...jedliśmy popijając australiskie "Leasingham bin7 Riesling" cudnie podkreślający smak pstrąga z octowej marynaty
...nawet kiedy podałem ossobucco ze smażonymi ziemniaczkami z kurkami polane sosem z duszenia o tymiankowym aromacie było cudnym dodatkiem do tak skomponowanego dania... z rozkoszną dumą gdzieś w środku czułem że odkryłem schowany klucz od "kuchennych drzwi"...i z całą nadzieją przekluczłem je...

środa, 26 października 2011

...tuż za parafrazą nocy...

...obudziłem się zwinięty w pozycji embrionalnej na ciepłej już skórzanej kanapie...blask kominka dawno zgasł zabierając ze sobą całe jego gorąco...księżyc przedarł się przez granatu chmury wlewając się do środka mieszkania okraszając dębowy parkiet łuną niczym zorzą polarną...zerknąłem na swojego Breitlinga Aeromarine(prezent na trzydziestkę od dziadka od strony ojca,który uważał że status mężczyzny poznaje się po butach i zegarku-rzadko zgadzaliśmy się z dziadkiem) wskazywał 3:16...i to świdrujące dźwięczenie pytajnika gdzieś w oddali : czemu nie śpię???nagły i nieco przeciągły o kilka sekund dzwonek do drzwi zmusił mnie do gwałtownego poderwania organizmu z kanapy...potknąłem się o kieliszek który poturlał się przez parkiet pod okno...ja zawiany jak on...dotarłem do drzwi o kilka sekund za późno gdyż przez wizjer nikogo nie widziałem...szybko otworzyłem i usłyszałem szpilki stukające chybotliwie o kamienne schodki...Ona też usłyszała...kiedy stanęła przede mną w nocnym makijażu,z wyprostowaną grzywką,i w tych szpilkach w których staje się równa mnie...w oczach nie wyczytałem tej radości jaka zawsze Jej towarzyszy w czasie nocnych eskapad...o nic nie spytałem...przytuliłem mocno jak mocne były Jej perfumy...chyba to "Angel" Thierre'go Muglera...weszliśmy...szybko zniknęła za drzwiami łazienki...ja nastawiłem w ekspresie kawę...i podsyciłem ledwo tlący się żar w kominku...wyszła odmieniona bez tego drapieżnego makijażu,z mokrymi włosami i już kręcącą się grzywką,owinięta  w ręcznik a po Jej ramionach i karku spływały krople nie wyschniętej wody...lecz to tylko powierzchowne zmiany...w Jej oczach dalej dostrzegałem ten niewypowiedziany krzyk...stłumiony przez rozbrajający mnie uśmiech...usiedliśmy podałem kawę a kominek znów przypominał dawne piece kotłownicze buchając płomieniami...zaczęła opowiadać o wszystkim i o niczym...o Andżeli...o Clubie... kończąc że spotkała dawnego kolegę i że była lekko wstawiona i że w ogóle...ale prawie...ale do niczego nie doszło i że nienawidzi się za to i strasznie mnie przeprasza ale chciała bym nadal Jej ufał i był...
...cóż...jest moim Aniołem...
...zaproponowałem byśmy coś przekąsili gdyż to zawsze poprawia humor rzekłem...oczy Jej rozbłysły znów tym blaskiem co sprawia że staje się najszczęśliwszy na świecie...
 ...tym razem to Ona przejęła inicjatywę a ja pozwoliłem Jej na tą małą pokutę...napawając się widokiem Jej zgrabnych nóg wyłaniających się spod ręcznika ledwie zakrywającego pośladki...hmmm...nie dziwiłem się że faceci na Nią lecą...
 ...otworzyła lodówkę w poszukiwaniu czegoś zjadliwego...a ja opowiedziałem Jej historię jaką ona jest zaklętą krainą...że są w niej rzeczy magiczne a ja niczym alchemik przy pomocy garnków,patelni,płomieni,przypraw z prostych części wyczrowywuje złociste potrawy...śmiała się z mych przechwałek...a Jej śmiech znów czynił mnie szczęśliewcem... znalazła pojemnik z pstrągiem i powąchawszy z miną pytającą spojrzała na mnie...szybko zabrałem Jej go z rąk zasłaniając się tajemniczą niespodzianką na dzisiejszą już kolację w dodatku niedokończoną... odnalazła plastry bekonu irlandzkiego o jaki trochę się trzeba postarać w stolicy...wspomniała że odkąd wróciła ze stażu w Irlandii to nie jadła ichniego śniadania...przy czym ja otworzyłem szafkę i wyjąłem Heizowską fasolkę w pomidorach puszczając do niej oczko...
 ...wstawiła patelnię na ogień i na nierozgrzany tłuszcz położyła plastry bekonu by następnie nieczekawszy na jego zrumienienie wbiła wiejskie jajka wyjęte z drzwi lodówki...fasolkę przelała do rondelka i zaczęła podgrzewać...żartowaliśmy ocierając się o siebie w dużej aczkolwiek teraz udając że jest tak ciasna kuchnii...
...po kilkunastu minutach śniadanie było gotowe...ja za Jej (smukłymi) plecami...odpiekłem mini bułeczki które zawsze trzymam w zamrażalniku...położyła sadzone na talerz...pachniały nieziemsko...obok fasolka rozpłynęła się po brzegu talerza...cóż o 4:48 nawet nie zrumieniony becon smakuje wyjątkowo...zjedliśmy sycąc się nie tylko pokarmem ale i obcowaniem z sobą którego tak nam brakowało...
 ...odpowiedziała na moje niewypowiedziane pytanie że jutro weźmie wolne...
...i tak odstawiwszy puste talerze wytarte do sucha chrupiącymi bułeczkami i dokończywszy lekko chłodną kawę wziąłem Ją na ręce i zaniosłem do sypialni śpiącą...położywszy na zaścielonym łóżku  zgasiłem światło a blask księżyca rozjaśnił pokój dając jeszcze piękniejszy obraz Jej... leżącej na łóżku odwiniętej z ręcznika...nagiej...kiedy tylko okryła się kołdrą Jej zmęczone ciało odrazu oddało się bez pamięci snom...a ja wśizgnąwszy się obok niej czując Jej ciepło jeszcze trochę rozmyślałem nim idąc Jej śladami oddałem się we władanie nocy...

wtorek, 25 października 2011

...nostalgia październikowej słoty...

...poranki stały się mroczne okalając wszystkich dookoła chłodem nocy październikowej...chmurne niebo nie pozwala na spoglądanie na wschody i zachody słońca...a lekka mrzawka przyprawia o dreszcze szyby mojego mieszkania...spoglądam w dół na gnieżdżących się pod daszkiem przystanku ludzi z góry wyglądających jak stado pingwinów o szaro czarnej barwie swych wierzchnich ubrań...tylko gdzie nie gdzie skrawek czyjeś kolorowej kurtki odbija blaskiem wesołości i radości życia...podjeżdża tramwaj stukocąc jak zawsze i zabiera ich jakby na chwile gdyż na miejsce jednej grupy pojawia się następna zamykając cykl wielkomiejskiego życia...
 ...z trudem przychodzi pozostawanie w opozycji do wszechogarniającej gonitwy ku lepszemu jutru... i cieszenie się chwilami spokoju jeszcze ciemnego poranka...ciepło i blask bijące  od kominka daje przyjemne poczucie przytulności przyprawiającą mnie o chęć pozostawienia wszystkiego swojemu losowi i oddaniu się we władanie błogiemu lenistwu...zaparzam kawę mocną i gęstą tak jak Arabowie słodząc ja dużo i dodając szczyptę mielonego kardamonu...zapach rozszedł się po całym mieszkaniu tak intensywny iż przenikł do wszelkich zakamarków...w piekarniku odpiekłem bagiettkę korzenną...porwałem ją na talerzyk taką ciepłą i aromatyczną o brązowej rumianej barwie obok położyłem masło...usiadłszy w fotelu popijałem kawę,smarowałem masłem kawałki bagiettki i delektowałem się tą chwilą by zaraz po niej otworzyć nowo wydany kryminał i zatracić się w nim...
 ...koło południa znów zrobiłem się głodny...hmmm...i umysł niepokorny zamiast zaspokoić się podręcznym sandwichem z bekonem i żółtym serem to zaczął pobudzać wyobraźnię a ta stanęła na pomyśle na pstrąga...cóż może to nie dokońca simply ale napewno Delicious...
...założywszy gruby szal przytulnie okalający szyje wyszedłem na ulice zaskoczony niezbyt chłodnym powietrzem...szybkim krokiem zmierzyłem Aleje Jerozolimskie i wszedłem w podziemia przedostając się do tramwaju...niby trzy przystanki a czas w tłoku płynął niemiłosiernie długo...na Pl.Zbawiciela znalazłem mały sklepik rybny gdzie zawsze można dostać świeżego pstrąga...wróciłem już piechotą...słońce w środku dnia wygrało małą batalię przedzierająca się swymi promieniami dającymi odrobinę ciepła z nieba...
 ...założyłem zapaskę...umyłem i oskrobałem rybę by następnie ją wyfiletować...z płatów wyjąłem ości i oprószyłem solą morską tą grubo ziarnistą i odstawiłem do lodówki na chwil pare...
...w rondelku wstawiłem trzy czwarte szklanki białego octu winnego do którego wrzuciłem trzy ziarenka ziela angielskiego,goździka trochę pieprzu z młynka i jeden liść laurowy...dodając odrobinę wody do gotowania i trzy łyżki miodu lipowego...kiedy marynata z lekka przestygła zalałem zasolone filety z pstrąga tak że zatonęły w niej bez walki...i pozostawiłem je na noc w lodówce...
...słońce zaczęło przegrywać wojnę z chmurami na dobre i nawet przebijające się gdzie nie gdzie snopy światła nikły jeden za drugim aż szarość popołudnia jak na żądanie wszystkich kończących pracę o szesnastej oblało ulice...i ich szaro-czarne stroje zlały się z otoczeniem...
... telefon wciąż milczał tak od dni kilku pozostwiając co jakiś czas jakieś tekstowe nikłe informacje z przebiegu Jej życia...pstrąg będzie dopiero jutro więc przyciśnięty przez walczący o swoje żołądek zacząłem szykować obiado-kolacje...
...otworzyłem butelkę kalifornijskiego Howling Moon ze szczepu Old vine Zinfandel i jego rozkoszny smak owocowego aromatu natchnął mnie do przygotowania jakiejś pasty...
 ...otworzyłem zaklętą lodówkę znów nieco pustą ale jest tam wszystko czego potrzebowałem... kawałek polędwicy wołowej, gorgonzola dolce,śmietanka kremówka i pełne życia i soczystości młode liście szpinaku... na buchającym ciepłem palniku wstawiłem wodę na pochodzący z Genui makaron linguine...
...na palniku obok postawiłem patelnię...zacząłem rozkoszować się kolejnym kieliszkiem Zinfandela...
...pokroiłem polędwice w cienkie paski,szpinak umyłem i teraz się suszy prężąc się na ściereczce...
...oliwa rozgrzała się na patelni więc wrzuciłem polędwicę rumieniąc ją z każdej ze stron...kolejny kieliszek Zinfandela wprawił mnie w optymistyczny nastrój do uczty... do zrumienionej polędwicy dolałem śmietankę i lekko ją redukowałem krusząc do środka gorgonzolę...sól i świeżo mielony pieprz... a na sam koniec pokrojone w paski liście szpinaku... sos swym aromatem przyprawia mnie o obłęd...wrzuciłem linguine na wrzącą wodę...
...po kolejnym i ostatnim kieliszku z tej butelki makaron mogłem odcedzić i wymieszać z sosem...posypawszy go Parmigiano-Reggiano i wyłożywszy pastę na talerz usiadłem przed kominkiem żarzącym się pomarańczową poświatą odbijającą się w szybach okien... w tle Sade śpiewa o Jeezebel...a ja rozkoszując się kolejnym kęsem upajam się rozkosznym smakiem polędwicy z gorgonzolą i nowo otwartą butelką Zinfandela...który zmusił mnie do wspomnień,rozmyślań i niepotrzebnych nikomu dociekań...i tak wieczór okrył stolice swoim płaszczem mroku...pozwalając neonom na chłodny blask...a mnie sprowokował do późnego spaceru po rzadko śpiącym Nowym Świecie...z miną już wesoła wśród wesołych przemierzyłem aż do Świętokrzyskiej idąc tam i z powrotem ku wieczności myśli niepokornych...
 ...

wtorek, 18 października 2011

.swobodnie opadając pomiędzy snami...

 ...5:30  a te nieznośne "dryń-dryń"znów przerywa mój sen...ale szybko tak jak co dzień... ogarnąć się w łazience...dresy do biegania i mały plecak z rzeczami...zawiązać te buty do biegania to jak zawsze koszmar...drzwi na klucz,winda...a teraz krótki  jogging do pływalni na Potockiej...brr jak dziś zimno więc aby narzucić dobre tempo co mnie rozgrzeje...biegam jak zwykle najpierw Popiełuszki a potem odbijam w Potocką i wzdłuż niej biegnę aż do pływalni...po 30 basenach w 20minut wracam z jeszcze wilgotnymi włosami w kapturze do mieszkania...robię kawę z ekspresu,i zjadam zakupioną w piekarni po drodze bułkę z ziarnami posmarowaną serkiem topionym z plasterkiem pomidora...hmm...te malinowe taka szkoda że niedługo ich zabraknie...
 ...cholera znów zrobiło się tak późno już prawie siódma...szybko...makijaż...hmm...spoko dziś piątek mogę być trochę luźniej ubrana więc jeansy,biała bluzka i kurtka skórzana wystarczą...brr... jak dziś zimno,znów owinięta szalem z rękawiczkami skórzanymi staje na przystanku i czekam na jak zawsze spóźniony tramwaj...jest ten gość co zawsze się na mnie gapi...ciekawi mnie czy kiedyś do mnie zagada...w tym swoim szarym płaszczyku,i trampkach zgrywa się na jakiegoś inteligenta...dziś na mnie nie patrzy tak jak wtedy gdy miałam tą "małą czarną"...wreszcie nadjechał...przepraszam-chciałam przejść(kolejny palant co blokuje dojście do miejsc siedzących)...spoko mogę przejrzeć plan dnia...hm chyba nic nie mam na kolacje więc może wpadnę niezapowiedziana do niego(on to ma zawsze fajne rzeczy do jedzenia-kurde jak on fantastycznie gotuje)...nie...nie mogę-umówiłam się z Andżelą na piwko po pracy...dobra zjem coś na mieście...muszę tylko do niego zadzwonić..."ding-dong" "Plac Konstytucji...przepraszam,przepraszam- że też musi być taki tłok w tej komunikacji miejskiej...szybkim krokiem podążam przez Koszykową i jestem na miejscu akurat pięć po wpół do ósmej...
 ... co już 16:20!... cholera znów nie zrobiłam tego co powinnam...i będę miała zaległości...ale teraz szybko... zaraz mam się spotkać z Andżelą...jak zawsze w tej wietnamskiej knajpie na Marszałkowskiej zaraz za Placem Konstytucji...po dobrym kurczaku smażonym z orzeszkami cashew i kilku piwkach ruszyłam z koleżanką w dalszą podróż po rozrywkowej Warszawie...ale najpierw zahaczyłyśmy o moje mieszkanie by nieco zmienić image i przybrać frywolny seksowny wygląd...zjadłyśmy u mnie szybkie kanapki z mozzarella i pomidorami(tak tymi malinowymi:) ) polanymi oliwą z bazylią i czosnkiem co dostałam od niego...i pędem ruszyłyśmy do klubu tego w parku...
 ...
 ...dryń-dryń-środek cudownej piątkowej nocy przerwał głuchy sygnał telefonu...po kilku dniach nie odzywania się...księżyc na wpół schowany rozjaśniał sypialnię a Jej wyjątkowy i pełen radości głos przywołał moje szare komórki do obrotów na pełnej parze...głupie pytanie czy nie wpadnę po Nią i koleżankę do klubu by zabrać Ją do domu...ale najbardziej zaskoczyło mnie stwierdzenie żebym wziął coś do jedzenia...
...po szybkim prysznicu otworzyłem lodówkę zorientowawszy się że nie mogę na nią liczyć zbyt mocno...ale w pojemniczku leżał sobie kawałek wołowiny i to nawet pierwszej krzyżowej... zmieliłem na maszynce i przyprawiłem solą i świeżo zmielonym pieprzem...uformowałem w grube na półtora centymetra okrągłe steki i położyłem na rozgrzanej patelni grillowej smarując mięso z lekka olejem tym samym tworząc Hamburgery...smażyłem je po dwie do trzech minut z każdej ze stron tak by mięso pozostało w środku różowe i soczyste...potem zgrilowałem bułki...ich słodkawy aromat rumieniącego się pieczywa przyprawił mnie o wielki głód jaki może wystąpić tylko o 3:30 w nocy...było to silniejsze ode mnie... posmarowałem je sosem jaki zrobiłem z pikli o nazwie "party mix" i gęstego ketchupu Heinza miksując wszystko na jednolitą masę, położyłem liść sałaty lodowej,plasterek cebuli,ogórka konserwowego i pomidora...hmmm...nie mam malinowego-je lubi najbardziej...złożyłem Hamburgery i dwa z nich owinąłem w folie aluminiową i włożyłem do torby termicznej...a sam z ze szklanką coli usiadłem wygodnie na ksześle i rozkoszowałem się iście soczystym hamburgerem delektując się smakiem wołowiny...kiedy odebrałem je z klubu za jakieś pół godziny były pełne nadziei że przywiozłem im coś do jedzenia...o tyle większe było ich zaskoczenie gdy dałem im po ciepłym hamburgerze...i tak podrzuciwszy je do domu mogłem z czystym sumieniem ,nacieszony namiętnym pocałunkiem na pożegnanie...wrócić do swojego snu...

wtorek, 11 października 2011

...zapiski wspomnień tysięcy smaków...

 ...szarość południa październikowego dnia otoczyła salon,niebo zasnuwały szare chmury tak jak umysł kłopotał się z chmurnymi myślami,walcząc na przemiennie z czarnowidztwem i nostalgią radości...popijając kawę i przesiadując na fotelu wyglądając przez okno wychodzące na taras spoglądałem na dachowe życie stolicy...
 ...na poręczy wylądowała jemiołuszka znamionując tym samym coraz szybsze nadejście chłodnych dni... z zaciekawieniem zaczęła się przyglądać pozostawionemu samemu sobie w donicy niewielkiemu krzakowi dzikiej róży,na którym obok żółknących już liści wisiały czerwone owoce,smakowity kąsek dla wędrującego ptaszka...ocknięty z letargu myśli próbującej odtworzyć zapiski wspomnień postanowiłem dopisać nowy rozdział ...
 ...właśnie z owoców dzikiej róży postanowiłem zrobić konfiturę...w noc poprzedzającą owe chwile roztargnienia fotelowego przyszły pierwsze przymrozki zmiękczając owoce delikatnie dodając im odrobinę więcej słodkości...gdy jemiołuszka odfrunęła wyszedłem na taras pozbierać resztę owoców...w dole życie stolicy trwało we wczesno popołudniowej chwili...przechodnie przemieszczali się ku restauracjom na lunchowe spotkania,babcie z okolicznych kamienic wracały do mieszkań z torbami pełnymi codziennych sprawunków...taksówki korkowały się na skrzyżowaniach,stając w szranki z tramwajami...na przystankach młodzież wracająca ze szkół chichotem i impertynenckim zachowaniem irytowali poważnych yuppies w garniturach...a ja powróciłem z około pół kilogramem owoców dzikiej róży,który dokładnie umyłem a następnie przekroiwszy na pół oswobodziłem z nadmiaru pestek kłębiących się wewnątrz,z okolic szypułki pozbyłem się kłującego meszku...na pełnym życia palniku zagotowałem w rondlu wody by je zblanszować,odcedziłem na sitko chartując pod zimną wodą owoce...w tym samym rondlu przepłukanym po pierwszym użyciu zagotowałem wody szklankę z pół kilogramem cukru tworząc syrop cukrowy i kiedy wszystkie te małe kryształki zmieniły konsystencję ze stałej na płynna dorzuciłem wyhodowane na tarasie i z lekka lekceważone wcześniej owoce dzikiej róży i skropiłem delikatnie octem sherry...gotując je do miękkości przybrały swoiście gęstą konsystencje i cudny aromat tak prosty,naturalny różany...
...pamięci dopiekła myśl iż moja babcia letnich popołudni pozbierawszy płatki róż w ogrodzie przy domu  z sielską aurą wiejskiego życia w tle i prażyła je w cukrze pudrze tworząc podobny smak teraz z zapisków  wspomnień wyrywający się na pierwszą stronę,gdy wracając z leśnych eskapad mający chęć na słodkie co nieco dostawałem ten cudnie aromatyczny i naturalny smakołyk... cóż teraz w podobie mam lecz miejskie wyprawy w poszukiwaniu chłopięcych  frajd życia...nieco doroślejsze lecz równie nieodpowiedzialne i z podobnym znakiem ryzyka...
 ...mój umysł od pierwszej nuty tej pysznej konfitury zaczął poszukiwać z czym by można było połączyć ten smak i jedyną dopuszczalną opcją poza pączkami i tudzież innymi deserami była pierś z tak lubianej przeze mnie kaczki... wziąwszy prysznic,wyszykowawszy się spryskany drzewnym zapachem Kenzo wybrałem się na przechadzkę po kończącej życie zawodowe Warszawie przeciskając się wśród ludzi którzy chcą jak najszybciej uciec od stłoczonego środka tego miasta by odetchnąć w tych swoich sypialniach podmiejskich od duszącego powietrza jakim trzeba tu oddychać...zaszedłem do sklepu na placu defilad i kupiłem pierś z kaczki a właściwie dwie...do tego wybrałem chilijskie wino czerwone o kuszącej nazwie i historii "Payen"...i zacząłem podążać wzdłuż Marszałkowskiej w kierunku placu Konstytucji...by skręciwszy na w Koszykową dojść do rogu z Mokotowską i tam niby przypadkiem właśnie o 16:30 spotkać Ją wychodzącą właśnie z pracy...bukiet róż mający być tylko prologiem do nadchodzącej niespodzianki na kolację złamał Jej minę zaskoczenia w prześliczny uśmiech za którym zawsze tęsknie...wproszony do niej przyrządziłem szybko obsmażywszy pierś na rumiano oprószoną tylko solą i pieprzem z młynka i po kilku minutach w piekarniku kiedy mięso nabrało różowego i soczystego koloru położyłem na talerz a obok podsmażone knedle z ciasta ziemniaczanego polałem i mięso i je gorącą konfiturą różaną,talerz przystroiłem liśćmi roszponki skropionej oliwą z oliwek zmieszanej z octem sherry...popijając wino zajadając się pysznościami z talerzy śmialiśmy się rozmawiając o mijającym dniu nadając mu nieco więcej smaku,barwy i radości...

poniedziałek, 3 października 2011

...tuż za rozczarowaniem lata a podziwem jesieni...

 ...tego pięknego październikowego dnia,z prażącym wręcz słońcem i rześkim powietrzem zupełnie odmiennym niż szereg dni lata,gdzie wśród spacerujących Nowym Światem widać wyraźne podniecenie pogodą...czas jakby stanął w miejscu zaklinając twarze w czarodziejskie uśmiechy,zarażające każdego napotkanego...nigdzie nie śpieszący tym razem ludzie niczym komuna dzielili się wszech obecną radością życia...popijając kawę w Cavie i obserwując z ogródka cały ten kolarz szczęścia mogłem oddać się kontemplacji niczym nie pośpieszany...
 ...idylla nigdy nie trwa długo...przerwane rozmyślania tradycyjnym dryń-dryń utraciły wątek do którego już nigdy nie powróciły...Jej aksamitny głos dodał jeszcze jedną gwiazdkę szczęścia do dzisiejszego dnia... to nieco zaskakujące ale zaprosiła mnie do siebie na kolacje...

 ...dobra! przyjął zaproszenie,czas operacyjny 5 godzin...no tak muszę jeszcze ogarnąć zakupy,dobrze że delikatesy są w pobliżu...lista,lista,lista gdzie ja ją miałam a tak w torebce...cholera że też jakiś palant(to na pewno był facet)wymyślił takie duże torby nie torebki i jeszcze na dodatek zrobił je modne...
 ...mam!cholera że też musiałam ją schować do kosmetyczki...biegiem koszyk...papardelle...śmietanka..."przepraszam ale ja tu stałam"..(co za palant że też nie widzi że mi się spieszy)...pierś z kurczaka...co jeszcze a no tak podgrzybki...w mrożonkach nie ma wyboru...ale widziałam jakąś babcie z grzybkami-byle tylko muchomorami nie handlowała...
 ...dobra mam wszystko-chyba...nie?...postawiłam krzyżyk przy każdej pozycji z listy..biegiem,biegiem jeszcze muszę się zrobić na bóstwo...3,5 godziny do jego przyjścia...cholera co na siebie włożę...może tą fioletową bluzkę...nie-jest w suszarni...jak tego kurczaka a no tak w kostkę,taką chyba nie za mała?...cóż będzie taka,teraz grzyby podgrzybki.jak je na pół? cholera jak to szło? a najpierw na pół a potem w paski...jest ok. trochę nie równe ale jak się uduszą to będzie dobrze...a i cebula...znów będę miała worki pod oczami...
 ...ok.woda się gotuje na wolnym ogniu na papardelle...teraz pod prysznic i mogę działać dalej...tak użyje Kenzo "Jungle" więc może zadziorny makijaż?...ale najpierw włosy...hmmm co z tą prostownicą znów nagrzewa się tak wolno...szybko,szybko jeszcze godzina...au..ten cholerny tusz z tą cholerną szczoteczką...no dobra nie jest źle tylko co ja na siebie włożę...hmmm...te koronki...ok!ale co dalej przecież nie podam mu kolacji w bieliźnie(choć jemu się zdarzało ale to zupełny przypadek)...uwielbiam jak na mnie wtedy patrzy...więc może? ... nie to bez sensu lepiej jak będę kompletnie ubrana ale w co żeby nie pomyślał że olałam pierwszą kolację u siebie...dobra nieco frywolnie biała koszula rozpięta do biustonosza,luźno zawiązany krawat,spodnie z podwyższonym stanem czarne,czarne kabaretki oczywiście pończochy ale o tym się do wie jak mnie...hmmm....no właśnie woda na paprdelle i sos gdzie mój fartuch-że też znika zawsze gdy jest potrzebny...o jest ciekawe kto go włożył tam koło szafki na odkurzacz... ok. obsmarzam mięso na patelni...czemu to nie skwierczy tylko się pieni i gotuje...dobra już woda odparowała...dalej cebula nieco zaszklić...co zrobić-co oni wypisują w tym przepisie...ok... teraz te jak im tam podgrzybki...duszą się dolałam śmietany i rozprowadziłam jedną łyżeczkę zielonej pasty curry...ach te przepisy kuchni fusion uwielbiam je...tylko cholernie trudno je przyrządzić...ciągle mam wrażenie że o czymś zapomniałam...no tak o soli! ale jak to pojemnik jest pusty...zapomniałam dopisać do listy niech to szlag...co robić za 5 minut ma być...pożyczę od sąsiadki-tej z pod trójki z niej taka miła babuleńka i zawsze jest w domu...no jest lekko pikantnie(z tą solą lepsze)i grzybowo...nie tak jak u niego bo On to nieźle gotuje ale musi zjeść tak albo wcale a co mi tam :)...
 ...kiedy pukałem do Jej drzwi w powietrzu unosił się przedziwny aromat kusząc mnie co raz bardziej prostotą grzybowego zapachu...ale ostre nuty nie dawały mi spokoju... otworzyła...jak zawsze śliczna...uśmiechem grużąc każdy mur oporu przed Jej pięknem...w białej koszuli z krawatem wpuszczonej w spodnie i kabaretki...ciekawe czy to pończochy... całując Ją w policzek poczułem te fantazyjne perfumy co używa ich do klubu jak zawsze budząc moje zmysły...
 ...na talerzu papardelle w śmietanowym sosie z kurczakiem i podgrzybkami z delikatną nutą zielonego curry wprawiły mnie w cudowny stan smaku i aromatu jaki rzadko mogę znaleźć u siebie w kuchni...patrząc w Jej oczy dostrzegłem tą dumę jak z niej płynęła gdy po raz pierwszy ugotowała coś dla mnie...wieczór chylący słońce ku zachodowi wprawił nas w podziw tego zaskakującego dnia...popijając chłodne Chardoney po kolacji usiedliśmy wtuleni obserwując zachód słońca...

sobota, 1 października 2011

...skrajne uczuć owoce...

 ...noce dłużące się niemiłosiernie z wielkomiejską ciszą w tle ponownie towarzyszą jesieni...pokryte w mroku poranki stają się niechcianą istotą rzeczywistości...a ja tak trwam niczym nie przejednany czekając na wstające nad alejami Jerozolimskimi słońce,zbudzony przez krzyczącego sąsiada sfrustrowanego odrzuconą miłością Ireny z piętra niżej...te nie artykułowane dźwięki wpisują się w zgiełk ruszających do biurnych miejsc tych wszystkich czekających na autobusy i tramwaje,tych biegnących na spóźniające się metro i przemierzających chodniki wysokich obcasów...przytłoczony niechcianymi brzmieniami dalej udaję przed samym sobą iż noc jeszcze trwa...
 ...aromat kawy który zaczął unosić się po mieszkaniu uświadomił mi zupełnie zepchniętą w podświadomość myśl iż Ona tym razem została na noc...
 ...cóż i Ona musi wyruszyć do pracy,giętkie zaspane ciało powlokło za sobą nogi w kierunku orzeźwienia idącego w parze z zapachem kawy...dobiegające z łazienki dźwięki insynuowały mi że bierze prysznic...było późno i pewnie się spieszyła nie myśląc o robieniu sobie śniadania...nałożyłem więc do małej miseczki tradycyjne Bircher musli,zrobione wieczorną porą z płatków owsianych zasypanych rodzynkami,orzechami laskowymi i włoskim,daktylami i śliwką oraz odrobiną brązowego cukru by całość zalać świerzym mlekiem...
 ...teraz pokroiłem Glostera w kostkę z jego soczystym aromatem i słodko-kwaśnym smakiem mieszając z musli stworzyłem wyjątkową mieszankę smaku...na wierzch musli posmarowałem jogurtem gęstym i położyłem różowe winogrona te z Jej ulubionych...
 ...kiedy wyszła z łazienki znów chciałem zatrzymać czas i niczym szalony naukowiec zacząłem zgłębiać swoją wiedzę na temat czasoprzestrzeni by stwierdzić że jej wyjście do pracy jest nieuniknione...czarująca o lekkim zapachu mojego żelu do mycia wycierając mokre włosy owinięta tylko w ręcznik całkowicie sprawiła że moje całe ciało ocknęło się z tych nieodeszłych faz snu...z lekkim uśmieszkiem przyjęła moje Bircher musli stwierdzając że dużo czasu na siłowni kosztują te wizyty u mnie...zachwycona niezwykłym smakiem wyszła z buziakiem na dowidzenia jak zawsze tęskniłem nim zdążyła zejść na dół...
  ...te niesforne godziny kiedy tak porzucony przez Nią oczekiwałem powrotu zmusiły mnie do spaceru alejami w kierunku Marszałkowskiej a potem skręciwszy w lewo dotarłem aż do Polnej i podążyłem do tych kiedyś tak często odwiedzanych stoisk...kupiłem pod zupełnym natchnieniem chwili dwie polędwiczki wieprzowe i kilka właśnie dojrzewających jabłek Golden delicious sprowadzanych gdzieś z okolic Grójca bo jakże by mogło być inaczej...taki niesforny pomysł przyszedł mi od tak przez przypadek słuchając że pod koniec września właśnie był dzień Jabłka...
 ...polędwiczki umyłem,osuszyłem i oczyściłem z błon następnie posoliłem i oprószyłem młotkowanym pieprzem dodając do marynaty odrobinę oliwy i Calvadosu...umytym jabłkom ściąłem górną część i wydrążyłem do środka wkładając powidła śliwkowe,i pozostawiłem w chłodzie nadchodzącego wieczoru...do całości dołożyłem kluski leniwe robione z 2 części białego sera i 1 części ziemniaków z samymi  żółtkami z odrobiną mąki...kiedy przyszła późnym wieczorem kończyłem rumienić polędwiczki na patelni, jabłka oblane karmelem po ślicznie zielonej skórce wydawały obłędny zapach wprawiający każdego kogo spotka na swojej drodze w obłęd...kluski obsmażone dogrzewałem w piekarniku...
 ...Jej nie doczekanie tuż przed kolacją zawsze doprowadzało mnie do radości że będę mógł nakarmić jej zmysły pod każdą postacią... na talerz położyłem pokrojoną polędwiczkę w pełni soczystą,różowa o cudnym aromacie karmelizowanego Calvadosu,obok kluseczki,i w centralnym punkcie prawdziwe Golden Delicious z powidłami śliwkowymi które spełniały funkcje sosu...
 ...popijając na tarasie rozgrzewający Calvados Hors D'age w blasku świec i towarzyszących nam spojrzeń sąsiadów zajadaliśmy się tym cudnym prostym posiłkiem gdzie połączenie jabłek słodko kwaśnego smaku z owocową nutą Calvadosu i pikantną polędwiczką ze słodkawymi kluskami leniwymi dało naprawdę skrajne odczucia... a stolica kładąc się do łóżek zaczęła wyczekiwać chłodnego poranka...