środa, 7 marca 2012

...stukot i "tabele"

...ósma rano zastała mnie w łóżku zupełnie nieprzystosowanego do tak późnego wstawania...życie za oknami toczyło się beznamiętnie...wiatr szumiał szeleszcząc o szyby...słońce z trudem przebijało się przez chmury starając się za wszelką cenę ogrzać swymi promykami ten zawładnięty zimą skrawek stolicy objawiający się jako dach kamienicy na przeciwko...z dołu dobiegła dziwna kakofonia tętniącej na swój niepowtarzalny sposób Alei Jerozolimskiej...tramwaje lekko zmęczone po kawalkadzie ludzi o poranku stukocą z lekkim uff gdzieś w tle  burczących głośno autobusów...samochody z klaksonami warkoczą powoli zmierzając w stronę mostu Poniatowskiego...a tłocznie przemierzająca chodniki grupa kobiet w szpilkach niczym perkusyjne "hi hat"wybija rytm...zaparzyłem kawy...okryłem się kocem i uchyliłem okno...orzeźwiające chłodne powietrze wemknęło się niepostrzeżenie otulając ciało jeszcze mocniej skrywające się w kocu...dźwięki ulicy wbiły się w salon zalewając ciszę jaka tu do tej pory panowała niszcząc swą siłą...próbowałem oddzielić ten wysublimowany stukot kobiecych nóg...te pośpieszne kroki stawiane pewnie,prawie marszem i te z mozołem stukocące chwiejnie...mogły by opowiedzieć niezwykłe historie...spóźnionych,śpieszących się,spacerujących,strudzonych,zmęczonych,pędzących ulicą,przez życie kobiecych nóg...i jeden powtarzający się element zapadającej ciszy gdy wszystkie stają się równe sobie bez względu na status materialny,rodzinny,społeczny zatrzymując się na chwilę gdzieś w dole tuż pod moim oknem na czerwonym świetle...
...oderwałem się od tych idących w niewłaściwym kierunku myśli,przecież dziś już wraca...o siedemnastej muszę być na lotnisku...a mój plan na dziś ułożony naprędce gdzieś między drugą a trzecią w nocy obligował mnie do przygotowania wszystkiego do Jej powrotu jak należy...
...stół ustawiłem na środku nakrywszy go białym lnianym obrusem,poustawiałem kieliszki,sztućce...na środku stanął duży szklany świecznik do połowy wypełniony solą morską z dużą świecą...obok nieduży wazon...muszę odwiedzić kwiaciarnię po drodze...i zrobić zakupy na kolację...
...założyłem płaszcz o kolorze ciemnego beżu i gruby szal ciemnobrązowy i wyszedłem na zakupy...dziś już bez lęku nie spiesząc się specjalnie poszedłem w kierunku Politechniki i delikatesów na Polnej...mój wielce przeanalizowany plan co do menu wytypował że najbardziej stęskniona będzie za wołowiną...na początku chciałem tradycyjnie przygotować jakiś stek...ale potem pomyślałem o nieco fikuśnej wersji Wołowiny po Burgundzku...kupiłem policzki wołowe...mrożone borowiki,kilka szalotek i cebul cukrowych...i także kilogram kremowych ziemniaków na piure...
...wyszedłem na zewnątrz i skierowałem się ku Mokotowskiej mijając po drodze róg z Koszykową gdzie często odbierałem Ją z pracy...podświadomie nasłuchując stukotu kobiecych szpilek...Słońce wyszło z zza chmur promieniami muskając mnie po policzkach,zmuszając oczy do lekkiego mrużenia a ja spacerkiem zmierzałem ku coraz bliższej chwili ujrzenia Jej ponownie...na rogu Kruczej i Alei kupiłem tulipany by postawić je na stole...
...wszedłem do mieszkania rozkładając zakupy w kuchni...która ciągle pachnie ziołami trzymanymi "Tu" na oknie...policzki umyłem i osuszyłem ręcznikiem papierowym...oczyściłem z błon i przekroiłem na pół w miejscu gdzie przechodziła błona tworząc jednocześnie coś na kształt steków,owalnych grubych na dwa centymetry...umieściłem je w garnku zalałem bulionem wołowym teraz przypominającym lekką galaretkę o złocistobrunatnej barwie i dopełniłem połową butelki czerwonego wina...zacząłem dusić...kiedy wywar zaczął prawie wrzeć zszumowałem go by nabrał wyjątkowej klarowności ...posoliłem odrobinę tak by mięso nabrało smaku,do środka wrzuciłem zawiniątko z kawałka lnianej szmatki które Francuzi nazywają "Bouquet garni" a w skład której wszedł liść laurowy,ziele angielskie,goździki,tymianek i natka pietruszki...kiedy policzki się dusiły ja w tym czasie naszykowałem sporo cebuli cukrowej pokrojonej w centymetrową kostkę,rozmroziłem borowiki i je też pokroiłem w grubszą kostkę no i oczywiście szalotkę...tak niedocenianą w naszym kraju...kiedy wołowina zaczęła mięknąć zacząłem dusić cebulę wrzucając ją na zimną patelnię dodając odrobinę oleju i soląc delikatnie...buchnął płomień w swej ognistej sile trawiąc resztki wilgoci z dna patelni gorąca siła okalała ją aż po brzegi...a cebula znajdująca się w środku zaczęła delikatnie się dusić...po kilku minutach kiedy soki zaczęły wyparowywać a ona zaczęła nabierać rumianego koloru dorzuciłem szalotkę i odrobinę masła...dusiłem jeszcze kilka chwil aż cebulki nabiorą cudownego aromatu słodyczy...w tym czasie mieszając ją co chwila obrałem ziemniaki na piure i pozostawiłem w wodzie do naszego powrotu...kiedy cebula całkiem się zrumieniła dorzuciłem borowiki smażąc je przez chwilę...bulion z winem  w policzkach zmniejszył swoją objętość do połowy wysokości mięsa stając się bardzo kleistą cieczą...nakłułem mięso sprawdzając czy już zmiękło i się nie pomyliłem...jeszcze trochę a będzie rozpływać się w ustach...dorzuciłem cebulę z borowikami...a kompozycja aromatów grzybów z "małym zielnikiem" zawładnęła moim umysłem wprawiając mnie w cudny stan oszołomienia i uświadamiając mi jednocześnie że dziś nie wiele jadłem...wywar uzupełniłem jeszcze winem...sos był gęsty od naturalnej kleistości policzków więc nie potrzebuje dodatków mąki...wyłączyłem go pozostawiwszy go do powrotu pod przykryciem...
...zegar na Pałacu Kultury wskazywał piętnastą tak jak mój Breitling...spojrzałem na salon...wszystko było w należytym porządku,stół nakryty,sprawdziłem czy w mini lodówce czerwonych win mam Jej ulubione pochodzące z RPA Klein parys Beatrix...i mogłem się wyszykować by po Nią pojechać...
...wziąłem prysznic...ogoliłem się...spryskałem się perfumami które od Niej dostałem Givenchy "Pi"...założyłem soczyście turkusową koszulę,jeansy,gorzko-czekoladową marynarkę,swój ciemno beżowy płaszcz i szal i mogłem już Ją odbierać z lotniska...jeszcze tylko kwiaty na powitanie... wsiadłem w swoje auto i ruszyłem wlekąc się w korkach w kierunku Lotniska...
...rozsuwane drzwi wpuściły mnie do środka dmuchając na mnie gorące powietrze z klimatyzatorów...po podłodze ponownie słyszę stukot kobiecych obcasów który niczym uwertura wprowadza mnie do wielkiego świata lotniska nadając jednocześnie pospieszny wydźwięk tego miejsca...tu nikt nie czeka,każdy z walizką pędzi to rozpocząć to zakończyć pewien etap w życiu,delegacje,przygodę,wycieczkę...mężczyźni w garniturach,płaszczach,szalikach mkną terminalem pełni stęsknienia wracając do partnerek po kilku dniowej podróży służbowej...kobiety w wysublimowanych kostiumach stukocąc szpilkami obładowane walizkami i torbami z sygnaturą sklepów Mediolanu,Londynu,Nowego Jorku wyczekują pełnych zazdrości spojrzeń konkurentek...  ...zmarznięty mężczyzna w hawajskiej koszuli dygocząc zakłada sweter z dopiero co odebranej walizki,zapomniawszy że różnica temperatur wynosi zaledwie pięćdziesiąt stopni...
...w informacji stojąc w jakiej olbrzymiej kolejce dowiedziałem się gdzie mam zaczekać...jak się okazało nie wszystko poszło zgodnie z pierwotnym planem i mają lekkie opóźnienie...
...usiadłem wśród garstki podobnie czekających...niektórzy z bagażem...
...mijały minuty...minuty zaczęły powoli transformować się w godziny...ludzie niczym w "Forrescie Gumpie"to przysiadali się na chwilę,to odchodzili...tłum przewija się przez lotnisko...a ja nagle tak bardzo poczułem się samotny...tak może czuć się tylko osoba czekająca na najbliższą wśród setek ludzi totalnie obcych z którymi pomimo całej swej otwartości nie chcemy nawet wymieniać spojrzeń...pragniemy tylko ujrzeć oczy tej jednej osoby na którą czekamy...czuć Jej delikatną skórę na poliku,ciepło oddechu wymienionego w czasie pocałunku...poczuć zapach i tą metafizyczną bliskość czyniącą spotkanie wyjątkowym...
...zacząłem spacerować...wpatrzony za wielkie szyby terminala...gdzie jeszcze za dnia stał wielki samolot...aurę na zewnątrz dawno już pokrył zmierzch czyniąc że pasy startowe pokryły się światłami mrugając jakby gdzieś w przestworza wysyłając do Boga e-mail alfabetem Morse'a...
...niesforne myśli nie mając pręgierza w postaci zajęć zaczęły wędrować po zakamarkach umysłu...dzieląc życie na tabele,szpalty...ustanawiając marginesy...pieczołowicie podstawiając poszczególne dane do analizy...próbując zakreślić zespoły te dobre z tymi "prawie" izolując całkowicie od złych...które niczym plama z tuszu pokrywa czystą kartkę i wszelka ingerencja w jej niezawisłość tylko ją potęguje...nie mogę pozbyć się myśli o błędach,potknięciach rozpamiętując zamiast wyciągając wnioski...taka skaza na charakterze...czarna plama na kwasie nukleinowym przekazana w genach...zabawne ile człowiek jest w stanie wymienić złych,przykrych,nieudanych chwil ze swego życia bez specjalnego rozpamiętywania...a ile wstawiając do tabelki obok w tym samym czasie sukcesy i te miłe chwile...
...zrobiło się bardzo późno a myśli pochłonęły mnie bez reszty...podeszła od tylu...nawet niepowtarzalny stukot Jej obcasów który byłbym w stanie wyłuskać z całego tłumu nie oderwał mnie od tej niechcianej walki z "wiatrakami" umysłu...zakryła mi oczy...Jej zapach,ciepły oddech na karku ponaglony czułym pocałunkiem kazał mi wygrać "tę" walkę natychmiast...odwróciłem się...Jej uśmiech...wypełnił całą "tabelę" mojego umysłu z sukcesami...
...