środa, 26 października 2011

...tuż za parafrazą nocy...

...obudziłem się zwinięty w pozycji embrionalnej na ciepłej już skórzanej kanapie...blask kominka dawno zgasł zabierając ze sobą całe jego gorąco...księżyc przedarł się przez granatu chmury wlewając się do środka mieszkania okraszając dębowy parkiet łuną niczym zorzą polarną...zerknąłem na swojego Breitlinga Aeromarine(prezent na trzydziestkę od dziadka od strony ojca,który uważał że status mężczyzny poznaje się po butach i zegarku-rzadko zgadzaliśmy się z dziadkiem) wskazywał 3:16...i to świdrujące dźwięczenie pytajnika gdzieś w oddali : czemu nie śpię???nagły i nieco przeciągły o kilka sekund dzwonek do drzwi zmusił mnie do gwałtownego poderwania organizmu z kanapy...potknąłem się o kieliszek który poturlał się przez parkiet pod okno...ja zawiany jak on...dotarłem do drzwi o kilka sekund za późno gdyż przez wizjer nikogo nie widziałem...szybko otworzyłem i usłyszałem szpilki stukające chybotliwie o kamienne schodki...Ona też usłyszała...kiedy stanęła przede mną w nocnym makijażu,z wyprostowaną grzywką,i w tych szpilkach w których staje się równa mnie...w oczach nie wyczytałem tej radości jaka zawsze Jej towarzyszy w czasie nocnych eskapad...o nic nie spytałem...przytuliłem mocno jak mocne były Jej perfumy...chyba to "Angel" Thierre'go Muglera...weszliśmy...szybko zniknęła za drzwiami łazienki...ja nastawiłem w ekspresie kawę...i podsyciłem ledwo tlący się żar w kominku...wyszła odmieniona bez tego drapieżnego makijażu,z mokrymi włosami i już kręcącą się grzywką,owinięta  w ręcznik a po Jej ramionach i karku spływały krople nie wyschniętej wody...lecz to tylko powierzchowne zmiany...w Jej oczach dalej dostrzegałem ten niewypowiedziany krzyk...stłumiony przez rozbrajający mnie uśmiech...usiedliśmy podałem kawę a kominek znów przypominał dawne piece kotłownicze buchając płomieniami...zaczęła opowiadać o wszystkim i o niczym...o Andżeli...o Clubie... kończąc że spotkała dawnego kolegę i że była lekko wstawiona i że w ogóle...ale prawie...ale do niczego nie doszło i że nienawidzi się za to i strasznie mnie przeprasza ale chciała bym nadal Jej ufał i był...
...cóż...jest moim Aniołem...
...zaproponowałem byśmy coś przekąsili gdyż to zawsze poprawia humor rzekłem...oczy Jej rozbłysły znów tym blaskiem co sprawia że staje się najszczęśliwszy na świecie...
 ...tym razem to Ona przejęła inicjatywę a ja pozwoliłem Jej na tą małą pokutę...napawając się widokiem Jej zgrabnych nóg wyłaniających się spod ręcznika ledwie zakrywającego pośladki...hmmm...nie dziwiłem się że faceci na Nią lecą...
 ...otworzyła lodówkę w poszukiwaniu czegoś zjadliwego...a ja opowiedziałem Jej historię jaką ona jest zaklętą krainą...że są w niej rzeczy magiczne a ja niczym alchemik przy pomocy garnków,patelni,płomieni,przypraw z prostych części wyczrowywuje złociste potrawy...śmiała się z mych przechwałek...a Jej śmiech znów czynił mnie szczęśliewcem... znalazła pojemnik z pstrągiem i powąchawszy z miną pytającą spojrzała na mnie...szybko zabrałem Jej go z rąk zasłaniając się tajemniczą niespodzianką na dzisiejszą już kolację w dodatku niedokończoną... odnalazła plastry bekonu irlandzkiego o jaki trochę się trzeba postarać w stolicy...wspomniała że odkąd wróciła ze stażu w Irlandii to nie jadła ichniego śniadania...przy czym ja otworzyłem szafkę i wyjąłem Heizowską fasolkę w pomidorach puszczając do niej oczko...
 ...wstawiła patelnię na ogień i na nierozgrzany tłuszcz położyła plastry bekonu by następnie nieczekawszy na jego zrumienienie wbiła wiejskie jajka wyjęte z drzwi lodówki...fasolkę przelała do rondelka i zaczęła podgrzewać...żartowaliśmy ocierając się o siebie w dużej aczkolwiek teraz udając że jest tak ciasna kuchnii...
...po kilkunastu minutach śniadanie było gotowe...ja za Jej (smukłymi) plecami...odpiekłem mini bułeczki które zawsze trzymam w zamrażalniku...położyła sadzone na talerz...pachniały nieziemsko...obok fasolka rozpłynęła się po brzegu talerza...cóż o 4:48 nawet nie zrumieniony becon smakuje wyjątkowo...zjedliśmy sycąc się nie tylko pokarmem ale i obcowaniem z sobą którego tak nam brakowało...
 ...odpowiedziała na moje niewypowiedziane pytanie że jutro weźmie wolne...
...i tak odstawiwszy puste talerze wytarte do sucha chrupiącymi bułeczkami i dokończywszy lekko chłodną kawę wziąłem Ją na ręce i zaniosłem do sypialni śpiącą...położywszy na zaścielonym łóżku  zgasiłem światło a blask księżyca rozjaśnił pokój dając jeszcze piękniejszy obraz Jej... leżącej na łóżku odwiniętej z ręcznika...nagiej...kiedy tylko okryła się kołdrą Jej zmęczone ciało odrazu oddało się bez pamięci snom...a ja wśizgnąwszy się obok niej czując Jej ciepło jeszcze trochę rozmyślałem nim idąc Jej śladami oddałem się we władanie nocy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz