poniedziałek, 7 listopada 2011

...gonitwa za niechcianymi myślami...

...grafitowe niebo nocy z rogala księżycem pośrodku zaglądać zaczęło przez okno mojej sypialni rzucając cień...myśli...ta niechciana pora "wpół do piątej" niczym sprawny chirurg ściąga z mych powiek nici snu,pozwalając by stały się niezagojoną raną rozchodzącą się pod naporem niechcianych myśli...czemu nie śpię...gonię...te dziwne przeczucie co do czegoś co nie pozwala mi zasnąć...gniecie umysł jak ciasto ,wałkuje,wykrawa...zagubiony jakby we mgle spowijającej podwarszawskie "sypialnie" nie mogę odnaleźć drogi do domu...znów stałem się małym chłopcem z bezbronną naiwnością jako orężem walczącym z upiorami ciemnej nocy...po krótkiej batalii...podjąłem wyzwanie snom,koszmarom,przeczuciom i wygrałem...
...kolejne "Dryń-dryń" telefonu zmusiło mnie do otworzenia oczu i siebie na nowy dzień... Mama...
...jak to ona zrelacjonowała mi ostatnie tygodnie...dobudzając mnie totalnie...kończąc zrzuciła brzemię które od początku na niej ciążyło...jej Mama(dziwnie to zaakcentowała gdyż dla mnie zawsze będzie Babcią) jest chora...poważnie...ale  nie jest pewna,lekarze nic nie mówią ograbiając ją z nadziei i pewności w działaniu ...
...czy mógłbym?-Płacz...czy bym chciał?... pomóc przez to przebrnąć-Płacz...pozbierać się...znów jest sama(ojciec jak zawsze-finalizuje jakąś fuzje tym razem w Zurychu)"wiesz Ojciec jest tak zajęty"...Płacz... Babcia na własne żądanie wypisała się za szpitala,więc jest u siebie na wsi tam pod Białowieską puszczą...skąd do czegokolwiek jest daleko poza izolującą ciszą...
...napiłem się kawy patrząc na walczące w korkach samochody zmierzające na most Poniatowski...ta tęsknota za ciepłem lata spędzanym "Tam"...."ciszą" lasu,przygodami "robin hooda",wyprawami nad jezioro- niczym "tarzan" skokami do wody z drzew...
...ale i za naleśnikami ze świeżo zrywanymi poziomkami i wiejską śmietaną z cukrem, słodkimi płatkami róż, bitkami wołowymi,za borowikami prosto z lasu duszonymi na maśle i w śmietanie...za smakiem mleka prosto od krowy...teraz pozostał chłód jesieni w złocisto brunatnej barwie drzew...
napisałem do Niej..."wyjeżdżam na trochę w okolice Hajnówka"...nie odpisała...
...tym większe zaskoczenie spotkało mnie gdy wchodząc koło południa na peron dworca centralnego zobaczyłem Ją...w ołówkowej granatowej spódnicy,trenchu w jasno brązowym kolorze,szpilkach
...i prostą grzywką,lekko zakreślonym okiem,i ślicznymi blado-różowymi ustami...uzbrojoną w rozbrajający uśmiech i spojrzenie z wielkim znakiem zapytania...pachniała pierwszym zapachem Burberry's tym samym kiedy pierwszy raz na siebie wpadliśmy...
...zaczęliśmy rozmawiać...o Babci,o Mamie,o mnie...nadjechał pociąg...tak nie znoszę kolei...ich przedziału-podziału na ludzi pierwszej i drugiej klasy...na jadających w Warsie i tych wcinających zakupione w kiosku sandwiche...
...kiedy wsiadałem obdarowała mnie tesknącym uściskiem i nie zapominanym nigdy pocałunkiem i zrobionymi na prędce kanapkami z bułki z ziarnem z serkiem topionym i pomidorem malinowym...gdybym Jej nie znał pomyślał bym że to specjalnie dla mnie-ale tym bardziej stały się dla mnie czymś wyjątkowym...
...podróż dłużyła się przez gonitwę niechcianych myśli...chociaż dostarczała niesamowitych widoków zza zaparowanej szyby...
...Mama odebrała mnie z dworca w Hajnówce i udaliśmy się w głąb lasów wąską wiejską drogą...
...Łozice nie są za duże...na jej skraju bliżej lasu w cudnym otoczeniu znajduje się dom Babci...
...weszliśmy do środka...dom jak zawsze pachniał suszonymi grzybami...
...poszedłem do pokoju Babci...spała...usiadłem z brzegu łóżka, lampka nocna świeci się wątłym blaskiem zjednując się z oddechem Babcinych płuc...równie wątłym...patrzyłem na nią jak na osiemdziesięcioletnią porcelanową figurkę...ze stłumionym początkowym blaskiem,uszczerbioną gdzie nie gdzie...
...Mama w kuchni zaczęła się krzątać zupełnie zapomniawszy jak żyje się w pradawnej krainie bez kuchenki mikrofalowej,indukcyjnych palników i wszelkiej maści blenderów...
...rozpaliłem pod kuchnią nastawiając wodę na kawę...i powoli szykując się do obiadu...
...Babcine bitki...hmmm...nic im nie dorówna...otworzyłem lodówkę zaglądając pełen nadziei że je znajdę... albo chociaż coś co nada się na szybki obiad...w lodówce półki uginały się od wiejskich jaj,swojskich szynek,i świeżego białego sera...tu i ówdzie stały pozaczynane słoiki z marynatami i konfiturami...
...przyszła Mama-umiera z głodu i zaraz coś przyrządzi...Mama nieodziedziczyła po Babci talentu kulinarnego ani Jej podejścia do kuchni...powiedziałem że Ją wyręczę że już mam pomysł i za trochę będzie wszystko gotowe...zaparzyłem kawę...sadzając Mamę pod oknem i pozwalając Jej opowiadać...opowiadanie Mamy niczym "niekończąca się opowieść"wprawiła mnie w pełen humoru nastrój...
...odpakowałem przygotowane przez Nią kanapki(w pociągu straciłem całkiem apetyt)i przekąsiliśmy przed tym późnym obiadem...
...w trakcie jak słuchałem Mamich opowieści obrałem małą cebulę i pokroiłem w drobną kostkę wrzuciłem do rondla z dwoma łyżkami smalcu...ten zapach topionej słoniny...dorzuciłem jeden listek laurowy,dwa ziarnka ziela i szklankę kaszy gryczanej...poprażyłem ją chwilę pobudzając zmysły całej kuchni i zalałem ją dwiema szklankami bulionu jaki znalazłem w chłodnej spiżarni...ugotowany wcześniej przez Mamę...wyjąłem z lodówki szynkę z tłuszczykiem okalającym różowe mięso...pokroiłem na plastry półtora centymetrowe i położyłem by czekała na kaszę...a ją jak tylko zaczęła się gotować zsunąłem na skraj płyty kuchennej by z lekka dochodziła...w spiżarni znalazłem zrobione przez Babcię buraczki,jedynie ugotowane i starte...wrzuciłem na patelnię smażąc z łyżką masła...z lekka oprószyłem mąką,doprawiłem solą,cukrem,pieprzem,octem jabłkowym doznając obłędnego zapachu i smaku...wręcz niepowtarzalnego z buraków zakupionych w mieście...czas na sos chrzanowy...który jak zawsze robię rozprowadzając chrzan ten w domu tarty słodką śmietaną wiejską...lekko słodząc i soląc tak by harmonizowało z buraczkami i kaszą...rozgrzałem patelnię niemal do czerwoności z małą ilością oleju na dnie...wprawiłem tym w osłupienie Mamę...ale kiedy położyłem plastry szynki skwierczące od chwili zetknięcia z tłuszczem rumieniąc z każdej strony Jej osłupienie przeszło w zachwyt...położyłem buraki na talerz formując łyżkami kenele,sypiącą się kaszę położyłem na środku na wierzch kładąc szynkę i polewając łyżką sosu chrzanowego...usiedliśmy przy kuchennym stole ogrzewani od rozgrzanej kuchni...zaparzyłem w dzbanuszku herbaty...popijaliśmy niewiele mówiąc aż w końcu padło to niefortunne pytanie o Nią...
...potem kolejne...aż w głowie mojej Mamy ułożył się cały obraz naszych relacji...
...niewiele komentując udawała że nie cieszy się tak wielce że jestem zakochany...rozparta dumą i nadzieją na owocny związek jej synka...choć dawno przestałem zdrabniać swoje "Ja"... jakby nawet w obliczu okalającej nas pustki nie potrafiła złamać wyuczonych konwenansów...najzwyczajniej przytulając mnie zapewnieniem o miłości jaką mnie darzy...
...poszedłem do Babci...znów spała...po opróżnionej szklance ze stolika poznałem...dopadła mnie tęsknota za Babcinymi żartami,Jej pojmowaniem otaczającego nas świata i tym rubasznym błyskiem w oku kiedy wywinęła coś mojej Mamie...niechciane myśli...a gdy "Już" zabraknie...i począłem Je gonić...

1 komentarz:

  1. Niesamowite opowiadanie, tak realne i rzeczywiste... Po prostu piękne

    OdpowiedzUsuń