środa, 7 grudnia 2011

...zmierzając ku równowadze...

...za dwie godziny będę w Warszawie...o 19:50 samolot kołuje po płycie Zurychskiego lotniska...mogę się oddać zadowoleniu i miłej kontemplacji o sobie samym...
...mija równo tydzień...wiedziałem że uda się sfinalizować ten kontrakt...choć nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłem że pójdzie aż tak szybko...razem z Klausem tworzymy zgrany duet... już  szesnaście firm "zeswataliśmy" ze sobą...męczy mnie to i gniecie niemiłosiernie że tak cholernie zazdroszczę mu jego biura...niby tylko czterdzieści metrów ale gdzie...przy Bellerivestrasse na ostatnim piętrze... z widokiem na jezioro i Chinagarten...ale to nic w porównaniu z tym co kryje się za rzeźbionymi drzwiami z mahoniu pozyskanego z amerykańskiej Swieteni...na tle przeszklonej ściany stoi kolonialne biurko z palisandru ręcznie rzeźbione,okute miedzią i jak mówi Klaus kupione na wycieczce po indyjskim Rajastanie podobno od tego samego producenta mebli który rzeźbił dla brytyjskiej rodziny królewskiej...ale nie to jest takie irytujące a fakt że na prawej ścianie wisi obraz Chu Teh Chuna  kupiony na aukcji Sotheby's...nigdy nie kupiłem tam...parę razy licytowałem odpadając w przed biegach gdy po kilku podbiciach ci co naprawdę chcą kupić dają cenę tak wysoką że tylko te osoby które stać i którym zależy zostają...ja co najwyżej mogę pochwalić się obrazem Jacka Malczewskiego...
poznałem Klausa dokładnie osiem lat temu...przyjechał do Polski pomóc sfinalizować kontrakt firmy w której  akurat pracowałem z Niemieckim inwestorem...odrazu złapaliśmy wspólny język,jak się okazało kończyliśmy tą samą londyńską uczelnię,bawiliśmy się w tych samych klubach,słuchając Pink Floyd i będąc na tym samym  kameralnym koncercie jednym z pierwszych przyszłej gwiazdy Princa...szalony przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych...w końcu nawiązaliśmy współpracę i dziś tworzymy zgrany duet...
...To ja podsunąłem pomysł by zabrać Japończyków do opery...był koncert Chopinowski zagrali Sonatę fortepianową b-moll...przy trzeciej części prezes japońskiego koncertu rozkleił się tak jak na pogrzebie swojej czternastoletniej córki...wiedziałem że popełniła samobójstwo...i dowiedziałem się że właśnie marsz pogrzebowy grali na jej pogrzebie(dlatego jestem tak cholernie dobry w tym co robię)...zakłopotany,zagubiony,trzymał fason ale myślami był zupełnie gdzie indziej...wtedy przycisnęliśmy a on i ta cała świta co nigdy nie podważa jego zdania tylko potwierdziła skinieniem głowy i podpisem przy umowie...nie będą żałować...ale nie targując się zapewnili nam niezły bonus...
...potem zjedliśmy kolację w Bar Miracle niedaleko biura Klausa...włoska knajpka z pysznym risotto vongole  i pizzą san daniele a na deser pyszne tiramisu...muszę się zapytać znów syna jak to się przyrządza...kiedyś już mi tłumaczył,nawet pokazywał,ale ja nie mam pamięci do takich pierdół...właśnie-muszę go zaprosić na kolację...pogadać...czy dzieje się coś ciekawego w jego życiu...może z kimś się spotyka...
...następnych kilka dni po podpisaniu kontraktu miałem już dla siebie...Klaus wyjechał...a ja zająłem się jego asystentką Larą...przyjemna z niej kobieta...inteligentna,wiedząca czego szuka,i czego chce...oj tak to czego chciała ode mnie w pokoju w Storchem hotel...hmmm...na długo pozostanie w mojej głowie...ciekawe czy Klaus wie jak z niej aparatka...
...pilot właśnie ogłosił że będziemy lądować...jeszcze tylko odprawa...
...kiedy wyszedłem na korytarz i zmierzając do wyjścia ujrzałem Ją-moją żonę zawsze wiernie stojącą czekając na mnie na lotnisku...poczułem się podle z powodu tych wszystkich moich niecnych sprawek o których zapewne nie ma bladego pojęcia a które tylko przez chwile gryzą moje sumienie...dlatego wyjąłem kupione na Banhoffstrase kolczyki i zawieszkę by na moich szalkach szczęścia małżeńskiego i rozpusty wynikła równowaga...dlatego za dwa tygodnie jadę z Larą do Kaprunu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz