wtorek, 13 grudnia 2011

...krusząc niemiłosiernie...

...poranek zmierzchał się ku szarościom dnia snując się przez śródmiejskie osiedla tworząc swą czarno-białą opowieść o nieskrywanej samotności tłumu tłoczącego się na przystankach tramwajów...stukot wdarł się w monotonię dźwięków za którym tak tęskniłem...wyrywając z gęstej masy tłumów garść za garścią ludzi niewyróżniających się z tła a jednak walczących o swoją niepowtarzalność...perspektywa okna w sypialni pozwala z zabawnym spostrzeżeniem ten proces oglądać...6:57 zawsze ta sama szaro-beżowa grupa mieszkańców stolicy zmierza ku przystankowi by nieczekawszy chwili odjechać stukocącym tramwajem lini 24 w kierunku Gocławka...mężczyzna w grafitowym płaszczu z szalem w tym samym deseniu co dzień trzymający "wyborczą" przychodzi zawsze pięć minut wcześniej i udając że czyta obserwuje młodą kobietę zawsze w szpilkach obojętnie od temperatury,zadeszczenia czy zatrważającej ilości śniegu na owym przystanku,ona zawsze niedostrzeżenie nie dostrzega tych spojrzeń co i rusz poprawiając zawsze rozpuszczone na plecy włosy w kolorze pszenicy...mężczyzna zawsze wsiada za nią wciągając w nozdrza jej perfumy i pewnie nie przestaje o niej myśleć nawet po przerwie lunchowej...flirtują już tak drugi rok...i wierze że kiedyś on podejdzie do niej i jak nigdy dotychczas w swoim życiu-pełen odwagi z całkowicie opanowanym głosem zaproponuje by od dziś razem jeździli tym tramwajem wcześniej jedząc wspólnie śniadanie...takie kruszące się niemiłosiernie uczucie?gdy piętnaście minut później widzę go jadącego z powrotem...około rok temu zmienił miejsce pracy...lecz nie może sobie odmówić tej nadziei że kiedyś się odważy...człowiek wszystko może zmienić byle pozostała w nim nadzieja na to "coś" ważnego w jego życiu...
...zaparzyłem sobie kawy...odpiekłem croissanta...dorzuciłem drwa do kominka...i rozsiadłszy się w fotelu pławiłem w myślach(krusząc niemiłosiernie)...że już nie muszę udawać że czytam "wyborczą" na przystanku...ta myśl przyprawia mnie o szelmowski uśmieszek za każdym razem kiedy do mnie dociera jakim to Szczęściem jest Ona...moim Szczęściem...
...przyjemne ciepło biło od kominka...z głośników Bjork śpiewa o pełni miłości...południe zastało mnie z książką w ręku i pustej filiżance po kawie...wściekłe psy grasujące w żołądku znów dały o sobie znać ujadając...otworzyłem zaklętą lodówkę mając nadzieje że nie będę musiał jeszcze wychodzić na ten nie rozgrzany od nieobecnego słońca dwór by coś zjeść na ten wczesny lunch...jajka,trochę liści szpinaku,plaster wiejskiej szynki,otwarta butelka rieslinga...hmm...właściwie czemu nie pomyślałem i zabrałem się do podszykowania dawno nie jedzonych jajek po benedyktyńsku...odpaliłem palnik,płomień buchnął okalając postawiony na nim rondel i w jednej sekundzie odparowywując kropelki wody z zewnętrznych jego brzegów...nalałem wody,posoliłem i zakwasiłem octem winnym...na jeszcze mniejszym palniku w jeszcze mniejszym rondelku zacząłem odparowywać kieliszek rieslinga z dwiema szczyptami soli i cukru i źdźbłem tymianku rosnącego tu na oknie w kuchni...do małej miseczki wybiłem cztery żółtka i postawiłem na rondlu z zakwaszoną wodą i zmniejszyłem na minimalny płomień...mikserem na najszybszych obrotach zacząłem ucierać żółtka napuszając masę ze szczyptą cukru... i dolewawszy powoli,stopniowo odparowany do jednej czwartej kieliszek rieslinga...uważając by się nie przegrzały ucierałem intensywnie je aż zaczęły gęstnieć i wtedy zestawiłem z oparów wodnych...na chłodnym blacie kiedy żółtka jeszcze nie zaczęły opadać zacząłem rózgą wtłaczać sklarowane masło w ilości około stu gram...dbając oto by się nie zważył...na koniec dodałem odrobinę zredukowanego soku pomarańczowego nadając intensywnie cytrusowy aromat aczkolwiek nie na tyle by zawładnął tym sosem Hollandaise...
...rozgrzałem olej na patelni...i zrumieniłem przekrojony na pół plaster szynki z obu stron...cudny aromat i dźwięk skwierczącego tłuszczu sprawił że ujadanie w moim brzuchu wzmogło się głusząc wszystko dookoła...
...w tym samym czasie wlałem dwa jajka na intensywnie gotującą się zakwaszoną wodę tworząc jajka w koszulkach gotowane nie za długo by żółtko pozostało płynne...po zdjęciu szynki wrzuciłem parę listków szpinaku szybko je soterując by nie straciły koloru...w piecyku bułeczki pszenne właśnie się upiekły,na jeszcze gorące połówki położyłem po pół plasterku szynki.po odrobinie szpinaku,po jajku w koszulkach polawszy sosem zapiekłem pod salamandrem aż się zrumienił...hmmm...ta rozkosz podniebienia i to że moje wściekłe psy kryjące się tam w żołądku natychmiast przestały ujadać sprawił że popadłem w leniwe rozczulenie...ocknąłem się z letargu...i znów niecne myśli dopadły mój umysł...nie udało mi się o wszystkim porozmawiać z Mamą...i bierna postawa i choroba oczu(jak zwykła mi zawsze tłumaczyć w dzieciństwie kiedy zbierało się Jej na płacz) objawiająca się silnym łzawieniem sprawiły że domyśliłem się że nie odejdzie od Ojca...ostatnio wydzwania On do mnie zapraszając na kolacje...a ja jak zawsze wymawiam się brakiem czasu...najwidoczniej tak musi być...
roztargniony tymi myślami wyszykowałem się wychodząc na przełaj w zmrożoną stolicy ulice...
teraz nie musiałem nurtować się czy do mnie przyjdzie...zawsze wpada koło dziewiętnastej na kolacje...czasem zostaje do rana,czasem wraca po nocy taksówkami...
...poszedłem zatłoczoną Marszałkowską w kierunku pl.Zbawiciela by tam u zaprzyjaźnionego sklepikarza kupić wycięte dwa steki z polędwicy tuńczyka błękitnopłetwego...uwielbiam jego smak...z patelni...nie dosmażonego w środku,oprószonego tylko solą morską i grubo zmielonym czarnym pieprzem...do tego sos ze zredukowanego z odrobiną cukru soku pomarańczowego albo z chutneyem z mango z chili i kolendrą,takiego go właśnie podam na kolacje razem z mieszanką sałat:kilkoma listkami ruccoli,roszponką,sałatą dębową,rukwią wodną i freeze...okraszone vinerettem z balsamico i musztardy Dijon z oliwą z Krety... i świeżą bagietką korzenną...
...nastawiłem pierwszą płytę The Police Outlandos d'Amour jeszcze winylową...na stoliku postawiłem dwa kieliszki do białego wina i cooler a w lodzie umieściłem Gewurztraminera z Włoskiego regionu górnej Adygi...
...pozapalałem świeczki ustawiając je na rogach okna...a na stoliku postawiłem klosz z wodą i pływającymi w niej kwiatami storczyka i świeczkami...blask od kominka odbijał się w szybach okien...znów zacząłem obserwować intensywnie oświetlone jak zawsze o tej porze roku Aleje Jerozolimskie...widzę ludzi wracających z pracy,tych z zakupami i tych powolnie kroczących zamyślonych i wymykających się ramom wszędobylskiemu pędowi nie zaspokojonej konsumpcji...
...dźwięk przekluczanych zamków ocknął mnie z tej kontemplacji...podszedłem do przedpokoju przywitać się z Nią...miała wyprostowaną grzywkę jak zawsze...i pachniała Burrbery Brit...a gdy zdjęła zimowy kobaltowy płaszczyk...miała na sobie sukienkę w ciemnym graficie i białe duże grochy,bez ramion ze sporym dekoltem eksponując to zawsze działające na mnie miejsce u splotu piersi...jej oczy jak zawsze przedstawiały tą głębię w którą pragnąłem się zanurzyć na zawsze...
...usiedliśmy...podałem steki z tuńczyka z oboma sosami i sałatami...nalałem wina i zaczęliśmy jak zawsze rozmawiać,śmiejąc się i żartując,opowiadając sobie upływający z każdą minutą dzień...opowiedziałem Jej historię mężczyzny i kobiety z przystanku tramwajowego i to jak teraz wygląda świat z perspektywy okna...wskazując jak wielce mnie cieszy że siedzi teraz obok(i kruszy niemiłosiernie) bagietką...

1 komentarz:

  1. Myślę, że jest to jeden z lepszych Twoich tekstów... Choć bardzo mi się podobał ten o babci... Na prawdę dobrze piszesz.
    Może kiedyś wydasz książkę z dosyć oryginalnymi przepisami i opowiadaniami?
    Pozdrawiam
    Ktoś całkiem bliski;)

    OdpowiedzUsuń