poniedziałek, 21 listopada 2011

...myśli opadające razem z liśćmi...

...druga trzydzieści...mama znów zaczęła kaszleć...a już było tak dobrze...nawet zdrzemnęłam się na trochę...a tu znów pobudka,trzeba wstać,podać wody do picia...i kładąc się do łóżka nie mogę zasnąć...za oknem liście opadają z drzew szeleszcząc jak moje myśli...ciekawe gdzie on teraz jest...mama chyba wyzdrowieje,choć pielęgniarka nic nie mówi,a lekarze...szlag by ich wziął...mogłam wziąć ją do Warszawy i nie zważając na Jej zdanie umieścić w klinice...Zurych...aby na pewno?raz wiem że mnie oszukał...pewnie nie jedyny...
kilka zim temu miał być w Munchen i zatrzymać się w Sheratonie finalizować jakiś kontrakt(kolejny)...traf chciał-nie chciał ale Oliwia(ta moja najlepsza koleżanka ze studiów) będąc na nartach w Kaprunie ze swoim nowym narzeczonym będącym o dwanaście lat młodszym od niej wpadła na Niego w Sonnblick hotel...przechodził obejmując jakąś młodą "siksę"...nawet nie poznał Oliwii...cóż nigdy za nią nie przepadał,po tym jak mu wygarnęła na tydzień po naszym ślubie gdy lekko pijany podrywał hostessę-coś wtedy się wykręcił a ja mu tak wierzyłam...teraz- nawet wtedy w Sheratonie w Munchen nie mieli jego rezerwacji -przestał się ukrywać...jakbym miała być Temidą z małżeńską opaską ślepoty...
i niby po co to wszystko??? dla dwustumetrowego apartamentu na Pięknej,wakacji na Mauritiusie...czy biżuterii którą mi przywozi z tych domniemanych delegacji...kiedy następnej zimy równo na rok...i kiedy to był rok na diecie,treningów na siłowni,wtedy nawet ci młodzi się za mną oglądali chciałam by znów na mnie patrzył tak jak tamtego wiosennego wieczoru w siedemdziesiątym siódmym w "Hybrydach" i miesiąc później gdy pierwszy raz został u mnie na noc...stanęłam przed nim w tej bieliźnie od Lise Charmel będąc tak seksowna jak to tylko możliwe to On spoglądając znad gazety stwierdził tylko że zasłaniam mu kanał informacyjny...nie mówiąc już by oderwał się od tych swoich notowań giełdowych...
...to zabawne i gorzkie zarazem...nie sądziłam nigdy,będąc magistrem astrofizyki z UW że znajdę analogię fizyczno-uczuciową z moim małżeństwem..
...na początku nasze uczucie niczym gwiezdny wybuch miłośnie-termojądrowy pochłaniało innych swoją niebotyczną siłą...nie przewidziałam że wypali się tak szybko...a teraz tylko ja jak idiotka,błądzę w pozostałym po tej "Miłosnej Supernowej" mgławicy obojętności i udawanej życzliwości...
...Oliwia tyle razy mnie namawiała na to bym zaczęła czerpać z życia pełnymi garściami...znaleźć sobie kogoś młodszego i bawić się udając jak On...jednak niebotyczny pragmatyzm jaki tkwi w mojej osobowości nakazuje mi pozostać wierną godząc się na poniżanie przez te wszystkie młode "kurwy" ciągające się z nim po alpejskich kurortach by codziennie rano w lustrzanym odbiciu stanąć dostojnie wyprostowana z grymasem dumy i powiedzieć sobie:jesteś jego jedyną...Żoną...a potem wyprasować mu jego ulubioną koszulę,zaparzyć kawę w ekspresie,zrobić tosty i podać z jego ulubionym miodem gryczanym przywiezionym od moich rodziców...i słyszeć ten pomruk zadowolenia i to jak mu gładko przechodzi przez gardło:"Dziękuję Kochanie"...
...liście wolno opadają szeleszcząc razem z moimi myślami...a noc pochłania mnie niczym czarna dziura anihilując nas obie...
...obudziło mnie pukanie...ledwo otworzyłam podkrążone oczy a w małej szparze uchylających się drzwi ukazał się mój syn...nasz syn...zaparzył kawę i zrobił śniadanie...wszystko naszykował w pokoju Mamy...przyszła pielęgniarka całe szczęście-pomoże mi... może będę  mogła chwilę odsapnąć,pójść na spacer po zapomnianych ścieżkach okresu dojrzewania...poskładać w całość myśli z tych nieposkładanych a może ocalić od zapomnienia...Mama zaczęła opowiadać jak się tu żyje jej samej,przecież Ojciec umarł cztery lata temu,a pamiętam to jak dziś...pogrzeb...chorobę Ojca...i to że nigdy nie poddał się jej...
...po śniadaniu umyłyśmy Mamę,podałyśmy leki, by po chwili usłyszeć Jej chrapanie...wyszłam na chwile...
...po powrocie znów obowiązki...dzień mija niespodziewane szybko...naszczęście syn zrobił kolację...hmmm...jest rosół z gęsi z kluseczkami mięsnym...jakie to dobre...przypomina mi ten który jedliśmy w Paryżu w tym małym "bistrot" na Boulevard de Magenta...to było jeszcze wtedy gdy patrzył mi głęboko w oczy mówiąc jak mnie kocha i że ta miłość nigdy nie przeminie...cóż za naiwność...a teraz mój synek jest tak samo zakochany...tak bym chciała mu wszystko to powiedzieć...ostrzec go...by uważał...na samego siebie-na tą męską kompilacje chromosomu X i Y które stawiają go pod poligamitycznym murem ...że łatwo się może skończyć...boleśnie...ale cóż nie mogę odebrać mu tego szczęścia którym jest "ona"...
...pukanie do drzwi...o tej porze?otworzyłam...chłodne powietrze wtargnęło do środka...za drzwiami stała elegancko ubrana kobieta...odrazu wiedziałam że to Ona...lecz z lekką premedytacją poczekałam aż się przedstawi...weszła obładowana aż ciężko ocenić na jak długo przyjechała...cóż ja w Jej wieku postępowałam podobnie...podarowała mi czekoladki-jak miło...i kwiaty dla Mamy...
usiadłyśmy w pokoju przy herbacie...była strasznie zdenerwowana...w sumie wyciągnęłam już wiele od syna by zorientować się że to na poważnie...
...nie musiałam pytać...widziałam jak Jej zależy...na Nim...na mojej pozytywnej opinii...to jak się stara chociażby zabierając na te odludzie całą walizkę ciuchów i pachnąc tak słodko "Angel"...w końcu rosół się podgrzał...a ja rzuciłam Jej tylko by go nie rzuciła odbierając mu "To" szczęście jakim już jest...
...nadeszła noc...dobrze że pielęgniarka zostanie...wzięłam melatoninę może pomoże...
...liście powoli opadają za oknem...i moje myśli razem z nimi w głęboką czerń samotnego snu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz