niedziela, 21 października 2012

...Chłodnika popioły...

...ciepłe promienie Słońca przedarły się przez chmurne białe kłęby wijące się nad Warszawą tworząc smugę  świetlanego obrazu malującego się po krajobrazie budynków...pędząc ponad dwieście kilometrów na sekundę odbijają się w metalowych zdobieniach dachów nagrzewając je...drobiny wody pozostałość po nadrannej rosie wyparowują w mgnieniu oka...czyniąc dachy odblaskowym pejzażem stolicy ponad kamienicami...zbudziwszy się w pustym łóżku...z twarzą zwróconą w kierunku wielkiego sypialnianego okna...wyczekując  by odbite promienie nieco z wolna dotarły do szyby w sypialni by potem przebiwszy się przez nie pozostawiwszy na niej niemalże całe swe ciepło otuliły tymi resztkami moją nędzną twarz wysuniętą tuż nad kołdrę...żywiącą nadzieję iż ostatek szczęścia płynący z nich zakryje te rodzące się z każdym porankiem wspomnienia...
...pod zamkniętymi powiekami gdzie oczy są szeroko otwarte patrzące z całą premedytacją na powracające obrazy...nos niczym olfaktometr przywoływał pachnące powietrze,rzeczy,rośliny i jedzenie...uszy słyszały stukoty wielkomiejskie...a dłonie teraz poruszające się gdzieś bezwiednie w kinestetyczny sposób przywołują ten dzień przeżywając go co i rusz na nowo...scenariusz tego letniego pięknego dnia...
     ...poranek mijał szybko jakby gnany był nie wiadomo jaką siłą...czasu...poranna kawa popijana w pojedynkę na tarasie...widoki skąpanych w słońcu lipca oknach domów z naprzeciwka...niewyróżniające się neony...stukocące tramwaje,kobiece szpilki i warkoczące samochody korkujące się na światłach...pachnące gdzieś z dołu świeże pieczywo dowiezione właśnie do piekarni na dole...kwitnące zioła tu na oknie w kuchni...istota tego dnia już od początku nadawała mu pewien rytuał,magię jakby nie możność przeżycia go bez jakiegoś patosu była niemożliwa...
...już wczoraj poczyniłem wszelkie sprawunki...na bazarku kupiłem świeżą botwinkę...ogórki...trzy dni temu nastawiłem mleko na zsiadłe kupione u jednego rolnika co przywozi je na bazar...mam też jajka przepiórcze i kawałek upieczonej górki cielęcej...czyli wszystko by zrobić chłodnik...
...wszystko chciałem by było wyjątkowe jak wyjątkowa miała być ta niespodzianka...wczoraj umówiliśmy się na lunch...koło czternastej...specjalnie nie mówiąc Jej gdzie się spotkamy...z jedną wielką niespodzianką w tle...
...dokończywszy kawę wziąłem się do pracy...z głośników popłynęła muzyka...Sade znów nuciła o "Znalezionej Miłości"...
...umyłem botwiny liście i położyłem na ściereczce do osuszenia przy otwartym oknie kuchennym...gdzie Słońce zaczynało zakradać się swymi promieniami...buraczki tak niewielkie oskrobałem małym nożykiem brudząc sobie na purpurowo palce...następnie starłem na tarce takiej zwykłej jak babcia mawiała jarzynowej...nim posiekałem liście wraz z łodygami...pod małym rondlem z nalaną wodą w ilości pół litra którą osoliłem,osłodziłem i lekko zakwasiłem zwykłym octem podpaliłem płomień który swym żarem otulił spód rondla...nożem szybko pokroiłem liście wraz z łodygami  w cienkie paseczki...dorzuciłem do tej samej miseczki gdzie wcześniej starłem buraczki...gdy woda zawrzała a aromat octu dotarł do mych nozdrzy spróbowałem wody dosyć za słonej,za słodkiej i nie dość kwaśnej...kilka mililitrów octu zmieniło ten stan...wyrównując tą symbiozę smaków...wrzuciłem botwinkę i dalej podgrzewałem aż zagotuje się by potem dość szybko zdjąć ją z ognia i przestawić na okno by lekki wiaterek powolnie studził ten wyjątkowo aromatyczny napar o słodkawo-kwaśnej nucie młodych buraczków...w tym czasie kiedy tak para coraz mniejszym stopniu się unosiła nad rondlem...umyłem ogórki dwie nieduże sztuki...obrałem ze skórki...i pokroiłem w drobną kostkę pół na pół cm...i wsypałem do większej miski...następnie z rosnących tu za oknem w kuchni ziół uciąłem trochę szczypioru takiego z dymki,i koperku...ich aromat kiedy zacząłem je siekać rozniósł się po okolicy swą mała nicią ścieląc się po okolicznych dachach...dosypałem do ogórków i zamieszałem lekko osoliwszy je by soki zaczęły nawzajem się przenikać...po chwili dodałem ciut więcej niż pół litra mleka zsiadłego...i zamieszałem...kiedy botwinka całkiem już wystygła a napar nabrał prawdziwie purpurowej głębokiej barwy zmieszałem wszystko razem i spróbowałem...lekko kwaśny od octu i mleka smak całkiem złamany słodkością i słonym smakiem...aromat botwiny koperku i dymki wprawiał w zachwyt moje kubki smakowe a świeżość ogórka tylko była kropką nad i...wstawiłem do lodówki by jak najszybciej się schłodził...
...teraz tylko kwestia dodatków...jajka przepiórcze usmażyłem na  sadzone na lekko rozgrzanym maśle...tak by ich nie ze smażyć je zbyt mocno i by żółtko pozostało delikatnie ścięte tak na mollet...lekko posolone i oprószone pieprzem...usmażone przełożyłem do pojemniczka delikatnie by nie zniszczyć żółtek...następnie wyciągnąłem upieczoną górkę cielęcą...aromatyczną,o wyraźnym zapachu pieczeni i pieprzu którym była przyprawiona...pokroiłem ją w cienkie plasterki a następnie w julienne...i też przełożyłem do pojemniczka...
...ten dzień w swej wyjątkowości nie mógł pozostać przy czymś tak prostym jak chłodnik...choć na pewno bardzo pożywny potrzebował jakiegoś finału...zwieńczenia...czegoś wspaniałego...ekskluzywnego...a i prostego zarazem...żywiąc wciąż zasadę iż "delicious is simply"...postanowiłem zrobić mus czekoladowy...
...najpierw wstawiłem z dwóch pomarańczy sok w małym rondelku i z kilkoma łyżkami cukru i podpaliłem gaz pod nim by gorące płomienie niczym słońce z dachów odparowały niepotrzebne ilość wody a pozostawiły w nim niezrównanie aromatyczny syrop z pomarańczy...kiedy syrop był już niezmiernie gęsty aż cukier zaczynał się delikatnie karmelizować zdjąłem go z ognia...i kiedy tak jeszcze resztki pary wzbijały się w górę postawiłem na rondlu miseczkę z pokruszoną gorzką czekoladą dwiema tabliczkami...i zalałem ją stoma mililitrami gorącej śmietanki 36%... w plastikowej miseczce wlałem ćwierć litra śmietanki na oko dałem cukier puder i zacząłem mikserem ubijać śmietanę...po chwili kiedy śmietana zgęstniała i nie była zbyt słodka a czekolada już całkiem się rozpuściła...wtedy połączyłem składniki miksując już na niższych obrotach...mus zaczął gęstnieć...zrobił się mocno,mocno czekoladowy lekko gorzkawy nie za słodki i nie za mdły...i wtedy dodałem ten gęsty syrop słodki,lekko kwaśny i intensywnie pomarańczowy...kiedy mus całkiem połączył się z nim...wprawił mnie w niesamowity nastrój...ten nieziemski smak...przełożyłem do dwóch filiżanek i wstawiłem do lodówki posypawszy je z wierzchu otartą skórką z pomarańczy pogłębiając ten stan radości jaki we mnie wstąpił...wszystko było już gotowe...
...napisałem Jej gdzie się spotkamy o 14...na razie nie odpisała...zacząłem pakować powoli rzeczy do koszyka...bulionówki na chłodnik,kieliszki do lekkiego wina musującego...mały kocyk i obrus...zabrałem także mały wazonik,sztućce,serwetki chroniące przed ochlapaniem...w przenośnej lodóweczce spakowałem chłodnik i dodatki do niego,mus czekoladowy...
...w między czasie wziąłem prysznic...lekko chłodna woda o odświeżającym dotyku muskała moją skórę...a ja w cudownym nastroju nie mogłem się wprost doczekać czekającego mnie wydarzenia...wycierając się ręcznikiem sprawdziłem telefon...jeszcze nie odpisała...odepchnąłem ten niepokój jaki zaczął pukać do mych drzwi...jako coś tak niedorzecznego iż w mym doskonałym dniu nie miał mieć miejsca...
...wyprasowałem białą koszulę...i białe płócienne spodnie...założyłem granatowy pasek i zamszowe granatowe buty...koszuli nie wpuszczałem w spodnie i nie dopinałem dwóch dolnych ani górnych guzików...podwinąłem rękawy...spryskałem się cytrusową wodą od Armaniego...przejrzałem w lustrze...z pod koszuli lekko prześwitywała opalenizna...
...zaniosłem wszystko do samochodu...a następnie wróciłem się po najważniejsze...już od kilku tygodni czekał na ten dzień...na swoją Premierę...otworzyłem pudełeczko tak niewielkie a jednocześnie skrywające wszelkie moje nadzieje...
...zbiegawszy pędem po schodach jak uczniak zeskakując z dwóch ostatnich schodków gnając przed przeznaczeniem by jakiś demon nieopatrzności nie zadrwił ze mnie tej chwili...
...zaparkowałem przy ulicy Lennona...przeszedłem się alejkami próbując odnaleźć to samo miejsce w którym przed rokiem też jedliśmy tuż obok stawu...obładowany niczym wielbłąd niosłem wszystkie sprawunki trawa była niedawno skoszona i zagrabiona lecz woń jej rozpościerała się po całym parku...nadając taki świeży wydźwięk...mijałem ludzi to spacerujących,to biegnących gdzieś w tylko sobie znanym kierunku...
...rozłożyłem kocyk na trawie zajmując spory kawałek przed stawem... na jego środku obrus...było tuż przed 14...lekko poddenerwowany rozstawiłem naczynia...i usiadłem wypatrując Jej...w lodówce czekało specjalnie kupione na tą okazję włoskie wino musujące "Antica Fratta Franciacorta"...przechadzający ludzie przypatrywali mi się z lekkim zdziwieniem jakbym przypominał im o tym całym "romantyzmie" jak o jakiejś wadzie chorego umysłu...miłościwej chorobie serca a może ...czas wlókł się...minęła czternasta...
...telefon milczał...rozsiadłem się wygodniej...wyczekując wpatrzony w kierunku alei Róż...by tak jak tamtego dnia przeszło rok temu weszła w aureoli słonecznych promieni i idąc alejkami kołysała biodrami przyprawiając mnie o przyśpieszone tętno...
...chmury sunęły niespiesznie po błękitnym nieboskłonie...Słońce przedzierając się przez nie co i rusz to naświetlało alejki to chmury je ocieniały niczym klisze fotograficzną...starsza kobieta z wózkiem i kilkuletnim chłopcem bawiła się ganiając po trawie...zapomniawszy na chwile o swojej metryce,zmartwieniach i bolących stawach...mijana przez zaangażowane w rozmowę ze sobą dwie młode panie w tych biurystycznych uniformach zupełnie nierozumiejące ani zachowania ani radości jaka widniała na twarzy starszej kobiety...
...telefon się nie odzywał...kolejne osoby idące parkiem z zaciekawieniem przypatrywały się samotnemu mężczyźnie siedzącemu na kocu w parku...z nakrytym obrusem,kieliszkami do szampana,i pięknymi polnymi kwiatami w wazonie...
...przed piętnastą pozbierałem naczynia pieczołowicie chowając je do koszyka...idąc wolnym zrezygnowanym krokiem usłyszałem nagłe bip!bip! telefonu ...i pełen nadziei która teraz z prędkością dwustu kilometrów na sekundę wdarła się do mojego serca wrzącym strumieniem...by gdy zacząłem czytać słowa na ekranie zawrócić ku umysłowi spalając się całkiem... wraz ze słowami Narada/Nie będę/Sorry...
...w domu z należnym mu szacunkiem schowałem chłodnik i mus do lodówki z "popiołową" nadzieją ścielącą się w sercu...o kolację...pomyślałem więc że zabiorę Ją z pod pracy...wsiadłem do samochodu i pomknąłem ku rogu Koszykowej i Mokotowskiej...zaparkowałem tak by widzieć wejście do Jej biurowca...z rodzącym się małym "feniksem" w mym sercu...w tle słuchającym śpiewającej Sade...czas płynął powoli...ludzie zmierzali pośpiesznie do swych domów...gnając do tramwai;autobusów...zrobiło się późno...biurowiec zaczęli opuszczać tłumnie ludzie...świadcząc o kończącym się dniu biurokracji...po chwili wyszła Ona ubrana w grafitową bluzkę z krótkim rękawem i białą ołówkową spódnicę...jasno kremowe szpilki...które od pierwszego kontaktu z chodnikiem zaczęły stukotać...a tuż za Nią wyszedł kierownik...przeszli razem na drugą stronę ulicy...rozbawieni...on otworzył Jej drzwi do swojego samochodu do którego wsiadła...drzwi się zatrzasnęły...silnik zaryczał jakby tylko jego dźwięk był słyszalny w tym wielkomiejskim tumulcie...chwile nie ruszali...Bip!bip! telefonu rozerwał na strzępy nowo narodzonego 'feniksa' z treścią Spotkanie/Późno/Zmęczona/Dziś Nie...przejechali obok...w kierunku alei Ujazdowskich...a Sade nuciła swą piosenkę o Jezebel gotowej zrobić wszystko by dostać się na wymarzony szczyt...
             ...minęło południe...słońce dawno przestało swym ciepłem przebijać się przez szyby sypialni...i jak co dzień bez sił próbuje odbudować swój świat na nowo...

piątek, 27 kwietnia 2012

...niebo słane chmurnymi myślami...

 ...mrok snuł się po stolicy obejmując swym ciemności oddechem każdy budynek,kamienicę...zakradał się do zaułków,wślizgiwał w bramy,przedzierał przez kolejne dzielnice...okrył rozgwieżdżone niebo czarnymi chmurami nocy...nie mogłem spać...usiadłem na podłodze przy wielkim oknie wychodzącym na Aleje Jerozolimskie które podobnie jak wiele ulic tego już szaroszklanego  wielkiego miasta nigdy nie dają się zatopić w głębi mroku nocy...
...czerwone neony swym zimnym światłem snuły łunę przez środek salonu...okalały moja twarz osnutą myślami...i dłoń trzymającą ciepłe mleko mające pomóc powrócić do krainy sennych marzeń...
...otwarte drzwi sypialni odbijały światło kolejnych neonów jak zawsze otaczając je spomiędzy zasłon błękitną poświatą...szerokie łoże z rozczochraną satynową pościelą z wysuniętym gdzieś z pod niej pięknym Jej udem...
...odkąd awansowała...minął tydzień nim mi powiedziała...nie wiem dlaczego nie chciała się tym pochwalić od razu...wiem jak to dla Niej ważny krok w przód w karierze... jak odkąd cała Jej rodzina była przeciwna temu kierunkowi namawiając do studiów medycznych...że niby na socjologi nie da się zarobić że będzie robić jakieś nikomu niepotrzebne ankiety dla Gusu jak Jej się uda załapać do pracy skazana na pomoc rodziców...próbowała im pokazać że da sobie rade nie licząc się z niczyim zdaniem...a teraz się Jej udało...
...śpi,oddychając równo...ostatnio tylko pracuje...czasem wpada na kolacje jak tego wieczora...późnego...
...gdzie chwile po tym jak zjedliśmy chciała się położyć wtulając w moje ramiona...wykończona wieczorną naradą w pracy na temat nowego projektu...wiedziała że będzie mieć nienormowany czas w pracy i że wszyscy będą na Nią patrzeć...jest pierwszą kobietą na kierowniczym stanowisku i pierwszą osobą która została awansowana a nie przyszła z zewnątrz...korporacyjny świat dający Jej tyle satysfakcji powoli zaczyna wysączać z Niej życie...zastępując je karnetem na siłownię,pracowniczymi wycieczkami,sponsorowanymi lunchami z klientami,bankietami charytatywnymi...zamieniając w Dresscode całą Jej indywiduacje w doborze kolorów,fasonów...czasem tylko jak idzie gdzieś z Andżelą to pozwala sobie na nieco szaleństwa...
... Tęsknie za Nią...brakuje mi śmiechów,rozmów i odbierania Jej  o czwartej nad ranem z dyskoteki w środku tygodnia...tych spojrzeń namiętnych kiedy wspólnie leżymy w łóżku nie mogąc zasnąć stęsknieni siebie...choć wstawała jutrzenka...
robienia Jej kanapek do pracy,śniadań...porannej kawy na kanapie...i delektowania się wspólnie kolejnymi kieliszkami wina po kolacji...
...mleko już ostygło...mrok ustąpił chmurnym szarościom...
...za chwilę się obudzi...pośpiesznie szykując się do pracy...
...uchyliłem drzwi balkonowe wychodząc na mały taras...dźwięk rozpoczynającego się dnia stolicy otulił mnie razem z nieprzyjemną aurą panującą na zewnątrz...pierwsze tramwaje stukocą co chwila rytmicznie...piekarz właśnie dowiózł chleb do piekarni na rogu...gdzie na samo wspomnienie tego zapachu wściekłe psy zaczynają grasować po moim żołądku...pierwsi pracownicy fizyczni przemieszczają się po Alejach dążąc ku pierwszej zmianie...w doniczce zaczynają kiełkować pierwsze zioła...sowicie podlewane przez deszcze...powietrze stało się ciężkie,duszne jakby chciało stłamsić wszystkich pragnących nabrać pełną pierś...silnik autobusu zagłuszył na chwilę wszystko...łącznie z moimi myślami...poczułem Jej dłonie obejmujące mnie od tyłu...Jej ciepło uświadomiło mi że stojąc tak chwilę na tarasie ochłodziłem się...a teraz Jej ciepłe ciało przylegające do moich pleców ogrzewało mnie...pomiędzy nami jedynie prześwitująca tiulowa koszulka...staliśmy tak chwile...aż chłód zaczął doskwierać...wróciliśmy do środka...
...w Jej oczach wyczytałem tą prośbę o zrozumienie,że "To" jest teraz dla Niej ważne,że musi dać rade,udowodnić wszystkim ... choć wie że mnie nie musi...że dla mnie zawsze Była,Jest i Będzie...
...poszła pod prysznic...ubrałem się i wyszedłem w zgiełk rozpędzającej się jak lokomotywa parowa stolicy...nie przeszedłem kilku metrów jak z tego naładowanego jak mój umysł chmurnego nieba spadł deszcz...wpędzając w jeszcze większy pęd wszystkich poruszających się po chodnikach...krople wielkie rozbijały się o mój parasol...kałuże powstawały momentalnie...ludzie nieprzygotowani na tę okoliczność biegli mijając się z przeciwnych kierunków...nie śpiesząc się zaszedłem do piekarni kupując rogaliki maślane,posypane kruszonką jeszcze ciepłe...i kilka francuskich croissantów...przeszedłem na drugą stronę ulicy dokupując masło i rzodkiewki...chmury nie przestawały wylewać na chodniki,ulice,dachy kamienic tej rozpaczy jak się w nich kryła...pozwalając natomiast zaczerpnąć więcej tchu wszystkim tym których dławiła duchota...
...kiedy wszedłem do środka stawiając jeszcze ciepłe rogale na kuchennym stole właśnie wychodziła spod prysznica...owinięta w ręcznik...z kropelkami wody na ramionach i mokrymi włosami...spojrzeliśmy po sobie...stwierdzając że też wziąłem prysznic...nastawiłem ekspres z kawą...rogale przeciąłem na pół...posmarowałem masłem...z dolnej szafki wyjąłem dżem truskawkowy przywieziony od babci...nałożyłem do małych miseczek włożyłem łyżeczki i postawiłem na stole...croissanty również przeciąłem na pół posmarowałem masłem i serkiem kremowym ze świeżo siekanym koperkiem z młynka posypałem solą morską i pieprzem...pokroiłem rzodkiewkę którą wcześniej umyłem i poukładałem na serku...przykryłem górą croissanta i zapakowałem Jej do pracy...
...zaparzyłem kawy...usiedliśmy pijąc aromatyczny parujący napój i zagryzając rogale zajadaliśmy się łyżeczka za łyżeczką pysznym aromatycznym domowej roboty dżemem z truskawek...
...a chmurne myśli przetarły się podobnie jak niebo za oknem...wpuszczając promyki słonecznej nadziei...

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

...gorących rozmyślań pełna wanna...

...odkręciłam kurek z gorącą wodą, napełniając wannę, do środka wlałam odrobinę olejku migdałowego i wsypałam troszeczkę soli mineralnych tych z Morza Martwego cudnie aromatyzowanych drobinkami czekolady...zapaliłam świeczki,ustawiając je gdzie tylko się dało,koło lustra, na toaletce,przy oknie...nastawiłam płytę Morcheeba "Charango"...zapach czekolady i migdałów wypełnił całą łazienkę razem z parą z gorącej wanny...obok postawiłam cooler z lodem i szampanem moim ulubionym Piperem pewnie za nazwę...wślizgnęłam się do środka ostrożnie...czując jak gorąca woda okala całe moje nagie ciało...wreszcie mogę rozpocząć celebrować swój mały tryumf w pracy...ale o tym powiem Jemu dopiero jutro...jak wszystko wejdzie w życie...przecież nie mogłam przyćmić tego na co tak czekał od dawna...
...o 5:30 jak zawsze pobiegłam na pływalnię...po szybkim śniadaniu wyszykowałam się do pracy...czekając na tramwaj lekko się spóźniający...myślałam że dziś wszystko było wolniejsze i bardziej zdezorganizowane ode mnie... nawet ten gość w płaszczu i trampkach ledwo co zdążył na spóźniony tramwaj biegnąc co sił ostatnie sto metrów,zdyszany już się tak nie przygląda...wysiadłam na Placu Konstytucji...kupując sobie bajgle i kawę w Coffee Heaven...weszłam do firmy ...usiadłam przy biurku..przeczytałam ostatni raz raport i z czystym sumieniem zaniosłam dyrektorowi...zdziwiło mnie jak kazał zamknąć za sobą drzwi i usiąść...lekki niepokój opanował mnie przez chwilę...i jego głos taki tubalny...właściwie nigdy nie zastanawiałam się nad nim...powyżej metra osiemdziesięciu...o szczupłej,wysportowanej sylwetce okupionej długimi godzinami na firmowej siłowni,szatyn z niebieskimi oczami koło pięćdziesiątki...zawsze prosił by zwracać się do niego po imieniu...precyzyjnie wytyczając kierunek...zaimponował mi wtedy w Indiach swoim hartem ducha i zimną krwią nawet przy największych niedogodnościach...
...kiedy jego sekretarka postawiła na małym stoliku przy sofach kawę zaproponował byśmy dalszą część rozmowy dokończyli tam...poczułam się nieswojo...słyszałam parę plotek o takim przyjaznym zwalnianiu pracowników średniego szczebla przedstawiając im to jako jedyny środek zaradczy dla dalszego rozwoju firmy w taki sposób iż sami w to uwierzyli...
...zaczął szybkimi pytaniami o moją wizję pracy w firmie...o mój rozwój...o plany... by po kilku naprędce wydukanych przeze mnie odpowiedziach przejść do sedna...mój kierownik rozstaje się z firmą...dlatego raport miałam dostarczyć osobiście jemu...a jego propozycja to objęcie tego stanowiska...własne zamykane biuro,dziesięć osób pod sobą, podwyżka rzędu trzydziestu procent plus premia za wyniki i konkretny tor dalszej kariery...
...wreszcie mój sukces...tak się ucieszyłam i byłam z siebie taka dumna...zupełnie nie pomyślawszy o Krzyśku...odchodzi sam? a może go zwolnili,tyle czasu się kumplowaliśmy,wspólne śniadania,czasem lunche...i te długie pogawędki...muszę do niego zadzwonić... jutro mój debiut w roli kierownika Działu Analiz...na porządkach minęło mi całe popołudnie...no i ta dwugodzinna narada w dziale Kadr...Nie przepadam za naszym dyrektorem personalnym...niski, grubszy facet w okularkach sprawiający wrażenie jakby patrzył na wszystkich z góry...za tym swoim IQ 188 i psychologią ukończoną na Cambridge...
...już 16...tak ten dzień szybko zleciał a dziś jeszcze miałam iść na kolacje do Jego rodziców...
...nie wiem dlaczego prosił bym wyszykowała się wieczorowo tzn nie wiedziałam dopóki nie dotarłam na miejsce...
...nalałam sobie kolejny kieliszek Pipera...dolałam ciut gorącej wody...zanurzyłam się po szyję...
...znów w zatłoczonym tramwaju,z tymi robotnikami śmierdzącymi kiełbasą i fajkami...teraz jako kierownik to będę mogła zlecić komuś taką analizę tego segmentu...całą drogę przegadałam z Andżelą...gratulowała mi i gratulowała,fakt ciągle nie mogę uwierzyć iż ta przełomowa chwila nastała dziś...
...po powrocie wzięłam prysznic i się wyszykowałam...wieczorowy makijaż...perfumy Kenzo Jungle czy Angel Tierrego Muglera...sama nie wiem...ale co ja na siebie mam założyć...wieczorowo...nie wiem co On  miał na myśli...założę mała czarną,czarne rajstopy i szpilki te czarne z czerwoną podeszwą powinno być ok...zadzwonił do drzwi...zawsze jak wiem że zaraz Go zobaczę to w mym podbrzuszu "latają motylki"...otworzyłam...stał trzymając na ręku płaszcz w granatowym garniturze,śnieżno białej koszuli smokingowej zapinanej na złoto-czarne wkręty i granatową muchą...pachnący Givenchy Pi...wyglądał oszałamiająco...przywitał mnie tym swoim pocałunkiem za który byłabym w stanie oddać dzień ze swojego życia...nogi jak zawsze miałam z waty...wyszliśmy...
...po półgodzinnej jeździe znaleźliśmy się prawie pod moją firmą...byłam lekko zaskoczona...nigdy nie mówił mi że rodzice mieszkają w tym apartamentowcu po drugiej stronie...na początku mojej pracy zastanawiałam się jakiego pokroju ludzie mieszkają tam na najwyższych piętrach...
...wjechaliśmy windą wprost z podziemnego parkingu...stylizowaną na taką bardzo starą...na ostatnim piętrze wysiedliśmy...nad głową szklana kopuła przykrywała klatkę schodową...dając delikatną poświatę zachodzącego słońca...zapukał...potężne drewniane drzwi otworzyły się...za nimi stała Jego mama...tak samo uśmiechając się jak wtedy gdy pierwszy raz się zobaczyłyśmy...ubrana w gustowny kostium...weszliśmy do salonu...gdzie antyki,skórzane fotele,kanapy nawet nie rzucały się w oczy...na ścianie jakiś futurystyczny obraz...ale wszystko zdominował widok przez wielkie od podłogi do sufitu okno z widokiem na mieniący się w zachodzie słońca Park Ujazdowski...
...przedstawił mnie swojemu Ojcu...również pod muchą jakby wrócił właśnie z opery...dystyngowany,obyty na pozór miły ale nie mogłam rozgryźć czy jego ciepło zawsze jest takie chłodne czy to chłód okrył na chwile udawaną ciepłotą...nagle pojawił się kelner z tacą z szampanem...kieliszek...góra dwa tak sobie ustaliłam...kiedy zaczęłam rozmawiać z Jego ojcem dostrzegłam w Nim to napięcie...tak bardzo mu zależało na akceptacji ojca...choć wiem że nie lubi go jako człowieka...to jednak całe życie pragnął być przezeń zaakceptowany...usiedliśmy do stołu...podano przystawkę...jakieś "fła gra" czy coś takiego...z gęsich wątróbek...hmmm naprawdę pyszne...z sosem pomarańczowym...rozmowa kleiła się tak trochę sztywno...musiałam odpowiadać na pytania o mojej pracy...prawie się nie wygadałam o awansie...
podano zupę...krem szparagowy z homarem...pytania o nas...
cóż wszystko dobre,smaczne ale nie umywało się do tego jak On gotuje...na główne danie podano jagnięcinę z kuskusem i sosem rozmarynowym który popsuł cały smak jagnięciny...pytania o naszą przyszłość..
ale deser Pawłowa przebił wszystko...ostatnio jadłam...hmm...zrobiony przez Niego w Parku Ujazdowskim...tak pamiętam...pytanie z tych trudnych o nasze możliwe zaręczyny wywołały tylko uśmiech na mojej twarzy...patrzyłam na Niego i widziałam tą niepewność zniewalaną przez miłość w jego oczach...a ja znów czułam się jak bym miała szesnaście lat i przeżywałam swoją pierwszą miłość...
wytworny wieczór minął nadzwyczaj szybko, po kilku kieliszkach wina które wypił Jego ojciec zauważyłam iż nawet śmieje się z moich głupawych żartów...około dwudziestej drugiej skończyliśmy w całkiem przyjaznej atmosferze...Jego mama ciągle skrywająca za uśmiechem wszechogarniający smutek,Jego ojciec który podobnie jak mój dyrektor personalny patrzył na mnie i na swojego syna lekko z góry i My...szczęśliwi...nie mogący oderwać od siebie oczu...uśmiechając się zalotnie...
...Piper właśnie się skończył...woda w wannie ostygła...świeczki się po części powypalały...a ja marzę o daniu mu pozytywnej odpowiedzi na ostatnie pytanie ojca...

środa, 7 marca 2012

...stukot i "tabele"

...ósma rano zastała mnie w łóżku zupełnie nieprzystosowanego do tak późnego wstawania...życie za oknami toczyło się beznamiętnie...wiatr szumiał szeleszcząc o szyby...słońce z trudem przebijało się przez chmury starając się za wszelką cenę ogrzać swymi promykami ten zawładnięty zimą skrawek stolicy objawiający się jako dach kamienicy na przeciwko...z dołu dobiegła dziwna kakofonia tętniącej na swój niepowtarzalny sposób Alei Jerozolimskiej...tramwaje lekko zmęczone po kawalkadzie ludzi o poranku stukocą z lekkim uff gdzieś w tle  burczących głośno autobusów...samochody z klaksonami warkoczą powoli zmierzając w stronę mostu Poniatowskiego...a tłocznie przemierzająca chodniki grupa kobiet w szpilkach niczym perkusyjne "hi hat"wybija rytm...zaparzyłem kawy...okryłem się kocem i uchyliłem okno...orzeźwiające chłodne powietrze wemknęło się niepostrzeżenie otulając ciało jeszcze mocniej skrywające się w kocu...dźwięki ulicy wbiły się w salon zalewając ciszę jaka tu do tej pory panowała niszcząc swą siłą...próbowałem oddzielić ten wysublimowany stukot kobiecych nóg...te pośpieszne kroki stawiane pewnie,prawie marszem i te z mozołem stukocące chwiejnie...mogły by opowiedzieć niezwykłe historie...spóźnionych,śpieszących się,spacerujących,strudzonych,zmęczonych,pędzących ulicą,przez życie kobiecych nóg...i jeden powtarzający się element zapadającej ciszy gdy wszystkie stają się równe sobie bez względu na status materialny,rodzinny,społeczny zatrzymując się na chwilę gdzieś w dole tuż pod moim oknem na czerwonym świetle...
...oderwałem się od tych idących w niewłaściwym kierunku myśli,przecież dziś już wraca...o siedemnastej muszę być na lotnisku...a mój plan na dziś ułożony naprędce gdzieś między drugą a trzecią w nocy obligował mnie do przygotowania wszystkiego do Jej powrotu jak należy...
...stół ustawiłem na środku nakrywszy go białym lnianym obrusem,poustawiałem kieliszki,sztućce...na środku stanął duży szklany świecznik do połowy wypełniony solą morską z dużą świecą...obok nieduży wazon...muszę odwiedzić kwiaciarnię po drodze...i zrobić zakupy na kolację...
...założyłem płaszcz o kolorze ciemnego beżu i gruby szal ciemnobrązowy i wyszedłem na zakupy...dziś już bez lęku nie spiesząc się specjalnie poszedłem w kierunku Politechniki i delikatesów na Polnej...mój wielce przeanalizowany plan co do menu wytypował że najbardziej stęskniona będzie za wołowiną...na początku chciałem tradycyjnie przygotować jakiś stek...ale potem pomyślałem o nieco fikuśnej wersji Wołowiny po Burgundzku...kupiłem policzki wołowe...mrożone borowiki,kilka szalotek i cebul cukrowych...i także kilogram kremowych ziemniaków na piure...
...wyszedłem na zewnątrz i skierowałem się ku Mokotowskiej mijając po drodze róg z Koszykową gdzie często odbierałem Ją z pracy...podświadomie nasłuchując stukotu kobiecych szpilek...Słońce wyszło z zza chmur promieniami muskając mnie po policzkach,zmuszając oczy do lekkiego mrużenia a ja spacerkiem zmierzałem ku coraz bliższej chwili ujrzenia Jej ponownie...na rogu Kruczej i Alei kupiłem tulipany by postawić je na stole...
...wszedłem do mieszkania rozkładając zakupy w kuchni...która ciągle pachnie ziołami trzymanymi "Tu" na oknie...policzki umyłem i osuszyłem ręcznikiem papierowym...oczyściłem z błon i przekroiłem na pół w miejscu gdzie przechodziła błona tworząc jednocześnie coś na kształt steków,owalnych grubych na dwa centymetry...umieściłem je w garnku zalałem bulionem wołowym teraz przypominającym lekką galaretkę o złocistobrunatnej barwie i dopełniłem połową butelki czerwonego wina...zacząłem dusić...kiedy wywar zaczął prawie wrzeć zszumowałem go by nabrał wyjątkowej klarowności ...posoliłem odrobinę tak by mięso nabrało smaku,do środka wrzuciłem zawiniątko z kawałka lnianej szmatki które Francuzi nazywają "Bouquet garni" a w skład której wszedł liść laurowy,ziele angielskie,goździki,tymianek i natka pietruszki...kiedy policzki się dusiły ja w tym czasie naszykowałem sporo cebuli cukrowej pokrojonej w centymetrową kostkę,rozmroziłem borowiki i je też pokroiłem w grubszą kostkę no i oczywiście szalotkę...tak niedocenianą w naszym kraju...kiedy wołowina zaczęła mięknąć zacząłem dusić cebulę wrzucając ją na zimną patelnię dodając odrobinę oleju i soląc delikatnie...buchnął płomień w swej ognistej sile trawiąc resztki wilgoci z dna patelni gorąca siła okalała ją aż po brzegi...a cebula znajdująca się w środku zaczęła delikatnie się dusić...po kilku minutach kiedy soki zaczęły wyparowywać a ona zaczęła nabierać rumianego koloru dorzuciłem szalotkę i odrobinę masła...dusiłem jeszcze kilka chwil aż cebulki nabiorą cudownego aromatu słodyczy...w tym czasie mieszając ją co chwila obrałem ziemniaki na piure i pozostawiłem w wodzie do naszego powrotu...kiedy cebula całkiem się zrumieniła dorzuciłem borowiki smażąc je przez chwilę...bulion z winem  w policzkach zmniejszył swoją objętość do połowy wysokości mięsa stając się bardzo kleistą cieczą...nakłułem mięso sprawdzając czy już zmiękło i się nie pomyliłem...jeszcze trochę a będzie rozpływać się w ustach...dorzuciłem cebulę z borowikami...a kompozycja aromatów grzybów z "małym zielnikiem" zawładnęła moim umysłem wprawiając mnie w cudny stan oszołomienia i uświadamiając mi jednocześnie że dziś nie wiele jadłem...wywar uzupełniłem jeszcze winem...sos był gęsty od naturalnej kleistości policzków więc nie potrzebuje dodatków mąki...wyłączyłem go pozostawiwszy go do powrotu pod przykryciem...
...zegar na Pałacu Kultury wskazywał piętnastą tak jak mój Breitling...spojrzałem na salon...wszystko było w należytym porządku,stół nakryty,sprawdziłem czy w mini lodówce czerwonych win mam Jej ulubione pochodzące z RPA Klein parys Beatrix...i mogłem się wyszykować by po Nią pojechać...
...wziąłem prysznic...ogoliłem się...spryskałem się perfumami które od Niej dostałem Givenchy "Pi"...założyłem soczyście turkusową koszulę,jeansy,gorzko-czekoladową marynarkę,swój ciemno beżowy płaszcz i szal i mogłem już Ją odbierać z lotniska...jeszcze tylko kwiaty na powitanie... wsiadłem w swoje auto i ruszyłem wlekąc się w korkach w kierunku Lotniska...
...rozsuwane drzwi wpuściły mnie do środka dmuchając na mnie gorące powietrze z klimatyzatorów...po podłodze ponownie słyszę stukot kobiecych obcasów który niczym uwertura wprowadza mnie do wielkiego świata lotniska nadając jednocześnie pospieszny wydźwięk tego miejsca...tu nikt nie czeka,każdy z walizką pędzi to rozpocząć to zakończyć pewien etap w życiu,delegacje,przygodę,wycieczkę...mężczyźni w garniturach,płaszczach,szalikach mkną terminalem pełni stęsknienia wracając do partnerek po kilku dniowej podróży służbowej...kobiety w wysublimowanych kostiumach stukocąc szpilkami obładowane walizkami i torbami z sygnaturą sklepów Mediolanu,Londynu,Nowego Jorku wyczekują pełnych zazdrości spojrzeń konkurentek...  ...zmarznięty mężczyzna w hawajskiej koszuli dygocząc zakłada sweter z dopiero co odebranej walizki,zapomniawszy że różnica temperatur wynosi zaledwie pięćdziesiąt stopni...
...w informacji stojąc w jakiej olbrzymiej kolejce dowiedziałem się gdzie mam zaczekać...jak się okazało nie wszystko poszło zgodnie z pierwotnym planem i mają lekkie opóźnienie...
...usiadłem wśród garstki podobnie czekających...niektórzy z bagażem...
...mijały minuty...minuty zaczęły powoli transformować się w godziny...ludzie niczym w "Forrescie Gumpie"to przysiadali się na chwilę,to odchodzili...tłum przewija się przez lotnisko...a ja nagle tak bardzo poczułem się samotny...tak może czuć się tylko osoba czekająca na najbliższą wśród setek ludzi totalnie obcych z którymi pomimo całej swej otwartości nie chcemy nawet wymieniać spojrzeń...pragniemy tylko ujrzeć oczy tej jednej osoby na którą czekamy...czuć Jej delikatną skórę na poliku,ciepło oddechu wymienionego w czasie pocałunku...poczuć zapach i tą metafizyczną bliskość czyniącą spotkanie wyjątkowym...
...zacząłem spacerować...wpatrzony za wielkie szyby terminala...gdzie jeszcze za dnia stał wielki samolot...aurę na zewnątrz dawno już pokrył zmierzch czyniąc że pasy startowe pokryły się światłami mrugając jakby gdzieś w przestworza wysyłając do Boga e-mail alfabetem Morse'a...
...niesforne myśli nie mając pręgierza w postaci zajęć zaczęły wędrować po zakamarkach umysłu...dzieląc życie na tabele,szpalty...ustanawiając marginesy...pieczołowicie podstawiając poszczególne dane do analizy...próbując zakreślić zespoły te dobre z tymi "prawie" izolując całkowicie od złych...które niczym plama z tuszu pokrywa czystą kartkę i wszelka ingerencja w jej niezawisłość tylko ją potęguje...nie mogę pozbyć się myśli o błędach,potknięciach rozpamiętując zamiast wyciągając wnioski...taka skaza na charakterze...czarna plama na kwasie nukleinowym przekazana w genach...zabawne ile człowiek jest w stanie wymienić złych,przykrych,nieudanych chwil ze swego życia bez specjalnego rozpamiętywania...a ile wstawiając do tabelki obok w tym samym czasie sukcesy i te miłe chwile...
...zrobiło się bardzo późno a myśli pochłonęły mnie bez reszty...podeszła od tylu...nawet niepowtarzalny stukot Jej obcasów który byłbym w stanie wyłuskać z całego tłumu nie oderwał mnie od tej niechcianej walki z "wiatrakami" umysłu...zakryła mi oczy...Jej zapach,ciepły oddech na karku ponaglony czułym pocałunkiem kazał mi wygrać "tę" walkę natychmiast...odwróciłem się...Jej uśmiech...wypełnił całą "tabelę" mojego umysłu z sukcesami...
...

niedziela, 12 lutego 2012

..."świeży" lęk i niesforne myśli...

...powietrze w sypialni zgęstniało niczym tłamszone przez wielką tłocznię...tłocznię niesfornych myśli...6:05 mrok nad Alejami zaczyna powoli ustępować budzącym do życia ledwie dostrzegalnym reakcjom termojądrowym zachodzącym na słońcu...jakaś niezwykła siła nie pozwalała na sen...zasłużony,okupiony nocnymi mailami z Nią gdzieś z drugiej półkuli...gdzie internet jest najtańszy między ichnią czwartą a siódmą rano...
...poczucie pustki w łóżku sprawiło że nie mogłem dłużej leżeć...coś pchało mnie każąc,przymuszając, z grymasem bólu pod wpływem nieskoordynowanych ruchów jeszcze zaspanych mięśni...do jak najszybszej ewakuacji z pod parzącej samotnością kołdry...pośpiesznie założyłem ubranie,buty,płaszcz,owinąłem się szczelnie szalem i wybiegłem zatrzaskując za sobą drzwi...a echo niesione po klatce zdążyłem jeszcze usłyszeć wybiegając z budynku...
...niezwykle silny mróz otoczył mnie z każdej strony swoją nieznośną lekkością bytu-po prostu nadszedł nie zapytawszy nikogo o zgodę i sympatię...głęboki oddech pobudził wszystko co jeszcze spało do życia w moim organizmie przyprawiając o ból płuc ale nie mogłem nie zaciągać się wciąż na nowo i jeszcze raz i jeszcze aż nozdrza zaczęły sklejać się ze sobą...tak jakbym chciał się za coś ukarać biczując siebie za pomocą tej mroźnej rózgi...potrzebowałem obecności ludzi,ich mijania na ulicy,tego gwaru im towarzyszącemu,tych uśmiechów wymienianych,spojrzeń rentgenujących wszystkich dookoła...jak by ich obecność miała mnie wybawić od niesfornych myśli kłujących od środka...
...zacząłem iść w kierunku ronda Dmowskiego...samochody tłoczyły się na każdym pasie ruchu...tramwaje swym stukotem o zmrożone szyny wybijały rytmiczny marsz ku poskromieniu tychże myśli...złakniony odwzajemnienia spoglądałem na ludzi idących,wysiadających z tramwajów,znajdujących się w tych wszystkich restauracjach serwujących śniadaniowe menu i usadawiających przy wielkich przeszklonych ścianach nawołując głód każdego przechodnia do wybudzenia się z letargu...
...ludzie z przerażającą mnie swobodą są zamknięci za szczelną barierą słuchawek ipodowskich zmierzających niczym w szczelnych kopułach z wyznaczonym azymutem między drogą do pracy a ścieżką kariery zamknięci w sobie prą ku celowi mijając się co dzień latami nawet nie wymieniają spojrzeń...tym bardziej mnie obcego w tym hermetycznym strumieniu ludzi pędzących Alejami o szóstej trzydzieści pozbawili złudzeń nie rzuciwszy nawet przepraszam potrącając,przepychając kiedy zatrzymałem się nie mogąc się otrząsnąć z ich obojętności...zawróciłem,przyśpieszyłem kroku w oszalałej ucieczce przed nieszczęsnym wpadnięciem w taki nurt i czym prędzej skręciłem w Nowy Świat...
...chciałem uciec sam nie wiem przed czym...musiałem biec...powietrze paliło płuca,kaleczyło usta swą mroźną etykietą,smagało policzki chłodem rujnując cały system termoregulacyjny...przyprawiając wątrobę o mdłości...z tarczycy zdejmując resztkę tyroksyny...gdzieś na wysokości Ordynackiej płuca pozbawiły mnie złudzeń...dławiąc się kaszląc i parując wszelkimi możliwymi częściami ciała usiadłem na ławce próbując złapać oddech...w głowie mi się kręciło... mięśnie drgając w częstoskurczu pozbawiły mnie resztek godnego wyglądu...
...nagle do mnie dotarło to ostatnie zdanie w Jej mejlu...które niczym pędzący parowy pociąg pcha mnie dzisiejszego poranka po powykrzywianych torach mych myśli..."zwiedziliśmy jeden z sierocińców.dzieci tu są śliczne i kochane...kiedy i My będziemy mieli takie?..."
...to nie pozwalało mi spać i pchało w ten niemal samobójczy pęd...to lęk...ten sam co wygnał mnie z sypialni zagęszczając powietrze...lęk przed tym że nigdy wcześniej nie stawiałem się w roli ojca...ojcowie powinni znać odpowiedzi na wszystkie pytania i umieć wszystko naprawić a ja???
...ja nawet nie wiem jak długi jest wszechświat,dlaczego "ul" właśnie tak się nazywa...a tym bardziej nie wiem jak złożyć rozwaloną pozytywkę...ja...ja co najwyżej umiem połączyć smak teriyaki z wołowiną choć najbardziej cudowny jest połączony z łososiem...
...ojciec przez całe dzieciństwo burzył we mnie wolę walki,tłamsił wytrwałość podkopując tym samym moje poczucie siły tak potrzebnej do trwania w dzisiejszym zwariowanie pędzącym świecie aksjo-normatywnym...nie chcę być jak on z tą swoją wyższością i pogardą dla ludzi innych niż on sam...a jednak lęk przed tym czy wartości którymi sam się kieruje przekazane potomstwu nie narażą go na kpiny,agresję,w końcu marginalizację...
...oddech stał się płytszy,dłonie przestały się trząść wraz z resztą członków...silny głód zaczął ściskać mój żołądek wypierając z niego powoli lęk...musiałem czym prędzej wrócić do domu by coś zjeść...chciało mi się tłuszczu...przeszedłem na drugą stronę ulicy do delikatesów i kupiłem świeże podgardle,kawałek słoniny,i łopatki oraz cebulę...
...wszedłem do mieszkania powitany radosną ciepłotą...dołożyłem drwa do kominka...położyłem zakupy na stole,umyłem ręce...lęk gdzieś zniknął...odszedł...pewnie na chwil parę...
...słoninę pierwszą pokroiłem w drobną kostkę i podlawszy odrobiną wody zacząłem dusić pod przykryciem...resztę pokroiłem w kostkę o grubości centymetra...obrałem cebulę i również ją łkając niemiłosiernie pokroiłem w kostkę...kiedy po około piętnastu minutach skwarki zmiękły odkryłem je i pozwoliłem by ze słoniny zrobił się smalec...w tej niedużej ilości tłuszczu zacząłem smażyć kolejno podgardle i łopatkę...tylko gdy mięso zrumieniło się z każdej ze stron dorzuciłem cebulę...posoliłem,dodałem pieprzu a także pieprzu ziołowego w sporej ilości,liść laurowy,ziele angielskie...i dusiłem wszystko razem aż woda odparuje,cebula delikatnie zacznie się rozpadać a zapach docierający do mojego nosa nasunie na wspomnienia rozmowę z moim Dziadkiem z tej wschodniej części Polski...zawsze kiedy było świniobicie Dziadek przyrządzał "świeżonkę"...pamiętam tą ostatnią kiedy byłem już na tyle duży by móc mu pomagać i uczyć się zarazem...a Dziadek opowiadał...o tym co w życiu ważne,czym się kierować,którędy iść i na co uważać...choć za największych wrogów ludzi zawsze uważał nas samych...to mówił o respekcie do natury i poszanowania jej integralności...nagrzałem piekarnik...mięso ciągle mieszając dusiłem powoli rozkoszując się tym zapachem tłustego mięsa z odrobiną przypraw...mięso powoli mięknie i staje się chrupiące rumieniąc się z każdej strony...włożyłem bułki razowe do piekarnika...posiekałem natkę rosnącą "tu" na oknie w kuchni...mięso wraz z odrobiną tłuszczu i kawałkami cebuli i skwarek wyłożyłem do talerza który zazwyczaj służy mi do podawania past...zaparzyłem herbatę w dużym kubku...i rozpocząłem rozkoszowanie się tym cudowną w smaku i aromacie " świeżonką"...pamiętając słowa Dziadka jakże cenne w tych lękliwych dla mnie chwilach...i znów poczułem się małym chłopcem któremu Dziadek pokazał że w ciemności nie ma się czego bać...

piątek, 27 stycznia 2012

..."To" i czarna ziemia...

...tuż przed południem pędząc z północy wdarłem się w stolicy odmęt... tętniące ulice swymi świetlnymi pulsatorami spowalniają i przyśpieszają rytm tego miasta czyniąc go niepowtarzalnym...ciut przed tym jak zaparkowałem swoje auto w podziemnym parkingu zawiał wiatr przynosząc niezbyt mroźne powietrze i chmurę wolno opadającego śniegu...wszedłem do mieszkania,na pozór nic w nim się nie zmieniło...po za tym iż nieco chłodniejsza panowała w nim atmosfera...walizkę postawiłem w sypialni...za oknem śnieg swymi niezwykle wielkimi płatkami i powolnymi ruchami powietrza poganianego przez wiatr zaczął przykrywać dachy Warszawskich blokowisk,biurowców,wieżowców i tych pozapominanych kamienic...przypomniałem sobie iż nie wziąłem torby z "darami" przywiezionymi z nad morza i zawróciłem gnąc schodami w dół by zaraz wracać tak na górę...
...powoli zamknąłem za sobą drzwi bez trzasku,zdjąłem kurtkę,szal,buty i wszedłem do salonu...wtem z głośników zaczął wydobywać się głos Marii Callas śpiewającą przepiękną arię z "Madame Butterfly" Pucciniego...w kuchni stał mój sąsiad z dołu...ekspres nagrzewał się powoli próbując nadrobić stracony czas...sąsiad trzymając w ręku małą butelkę ze zraszaczem psikał wodą na moje zioła stojące teraz "tu na oknie" w kuchni...z pieczołowitą dokładnością starał się by żadnego nie przegapić,nie pominąć...kiedy go przywitałem był niezwykle przestraszony i zażenowany do tego stopnia iż dostał hiperwentylacji...z kieszeni wyjął papierową torbę i zaczął intensywnie oddychać...po chwili uspokoił się...usiadł na fotelu zaskakując mnie trochę swoją swobodą i zaczął przepraszać...że on nie chciał...że tylko wpadł podlać zioła(fakt zostawiłem  jego matce klucze na wszelki wypadek)...gdyż myślał iż na długo wyjechałem...i za arię...opera to jego jedyna przyjemność...oraz grzebanie w czarnej ziemi bo ona jest czystsza niż najbielsze kłamstwo...
...muszę Ci się odwdzięczyć powiedziałem...zostań na obiedzie...mam złowionego na wędkę śledzia atlantyckiego...ładna sztuka miała ze czterdzieści centymetrów...a póki co to zrobię kawy... sąsiad podał mi swoją filiżankę...zupełnie bym zapomniał że przecież cierpi na nerwicę natręctw lękając się brudu tego świata...wliczając to także mój bród...
...choć i tak robi postępy...wcześniej niczego nie dotykał a tu siedzi w moim fotelu...postawiłem przed nim parującą filiżankę z intensywnym aromatem kawy...rozpaliłem w kominku...blask i ciepło bijące od niego rozległo się po salonie powoli i dostojnie...
...za oknem przestało sypać,a zza przewianej przez wiatr chmury wyjrzało niezbyt wysoko osadzone na horyzoncie słońce...jego krwisto pomarańczowe promienie skrzyły się figlując po dachu kamienicy z naprzeciwka...znamionując tym samym ochłodzenie się aury na zewnątrz...
...uwielbiam taką pogodę rzekłem...
...wtem sąsiad zaczął mówić...jakby słowa dojrzewały w nim czekając na tą chwilę kiedy nie pytane będą mogły wylać się z tej skrytki...nie lubi stycznia...właśnie wtedy dokładnie szesnastego dwa lata temu wydarzyło się "To"...wracał z pracy jak co dzień koło szesnastej...jak co dzień na kolację kupił córce jej ulubionego świeżo wypieczonego croissanta...był umówiony z tą panią z jednej z tych piekarni co sami wypiekają na miejscu pieczywo by zawsze przed szesnastą wstawiała kilka sztuk miedzy innymi dla niego...otworzył drzwi mieszkania lekko zgrzany,w ich bloku z wielkiej płyty jak zwykle nie działała winda...rozebrał się i rozejrzał po pustym mieszkaniu...dopiero kiedy odkładał rogala do szafki zauważył liścik...nawet w pierwszym momencie ucieszył się że żona zadbała by się nie martwił...zadbała...by się nie martwił-na zawsze...ale on ciągle się martwi...o córkę...do dziś wspomina smak tych croissantów lekko rozmoczonych przez łzy...i wydźwięk słów rozlanych po białej kartce papieru "tak naprawdę nigdy Cię nie kochałam"...
...kiedy on tak opowiadał w salonie zrobiło się przytulnie ciepło od kominka...a ja postanowiłem że zajmę się obiadem...wyjąłem śledzia...wypatroszonego świeżego,przedzieliłem na pół i odciąłem kręgosłup i głowę...dwa piękne płaty czystego mięsa pozbawiłem resztek ości...osoliłem i popieprzyłem...schowałem do lodówki...kromki lekko wyschniętego pieczywa tostowego pozbawiłem skórek...pokrojone w kostkę wrzuciłem do blendera...zerwałem kilka gałązek natki,koperku,tymianku,rozmarynu i drobno zsiekałem...uruchomiłem blender mieląc pieczywo na drobny puch...dorzuciłem zioła i wspólnie przez chwilę miksowałem tworząc jednolitą i na wpół sypką masę coś a'la bułkę tartą o łąkowym aromacie ziół...w moździerzu zmieliłem kilka ziarenek pieprzu,ziela angielskiego i goździków...jedną z moich ulubionych mieszanek...i dodałem równie mieszając całość...
..."To" zmieniło cały jego miniświat nad którym myślał że ma kontrolę...teraz nie miał do kogo wracać każdego wieczora,ani dla kogo wysilać się w pracy...nie widział sensu golić się aż w końcu nawet wstawać z łóżka...to trwało miesiącami...zaszył się w myślach gdzie "To" zawiązywało jego życie na supły każdej nocy na nowo...po kilku miesiącach jego matka zorganizowała pomoc...po której myślał że sobie poradzi...zaczął szukać córki i żony...i kiedy w Londynie zobaczył Nowego odprowadzającego jego córkę do szkoły znów pękł...kolejne miesiące gdzie z nikim nie rozmawiał...walcząc z samym sobą i rodzącym się lękiem przed całym światem...
...wziąłem kilka borowików suszonych i ugotowałem je...wstawiłem także ziemniaki na piure...wziąłem także małą cebulę i pokroiwszy w drobną kostkę wrzuciłem na rozgrzane masło skwierczące na patelni...obłędny zapach rozpierzchł się po kuchni i salonie...zmniejszyłem ogień....cebula nabrała złocisto brunatnej barwy i słodkawego aromatu...grzyby gdy już się ugotowały odcedziłem...wszystko razem z cebulą usmażoną wrzuciłem do blendera i zmiksowałem na gładka masę...ziemniaki już prawie zmiękły...
...pamięta to jak dziś jej szyderczy śmiech wśród jej znajomych(jego kumpli z pracy można było zobaczyć co najwyżej na "skypie")z tej jego porażki życiowej jak to określił...kiedyś jak pracował w tej dużej firmie informatycznej pracowali nad dużym projektem...właściwie on miał inne zadania ale cała firma "żyła"tym projektem...i to on któregoś dnia siedząc po godzinach z kumplem odpowiedzialnym za jakąś tam część znalazł pomysł na progres...tak iż następnego dnia kolega przedstawiając to "rozwiązanie" pomógł innym na złączenie wszystkiego w całość i firma odniosła pełen sukces na rynku informatycznym...kolega nigdy nie wspomniał o jego współudziale...sam awansował i po niedługim czasie stał się współudziałowcem tej firmy...a on pozostał w cieniu nie mając złamanego grosza ze swojego pomysłu...choć może to i dobrze...wtedy Olga ich córka zaczęła chorować,jak każde dziecko w przedszkolu...on miał pracę zadaniową więc poświęcił się Oldze...nie brał dodatkowych zleceń,harował jak szalony i pędził do domu...a żona zaczęła "mieć nadgodziny"jak wtedy myślał...gdy jej o tym wydarzeniu opowiedział nie rozumiał dlaczego uznała go za frajera i nieudacznika wyśmiewając przy każdej okazji wśród znajomych...ciągle nie może przestać tak o sobie myśleć...
...ziemniaki zacząłem odparowywać...tłukąc je niemiłosiernie dodałem odrobinę masła i śmietanki kiedy pozbyłem się już grudek dodałem zmiksowane grzyby sprawiając iż zapach tego piure stał się obłędny...
...obrałem marchewkę i pora...rozdrobniłem w kostkę...marchew zblanszowałem,by następnie podsmażyć ją krótko na maśle razem z porem...
...do małego rondelka wcisnąłem cytrynę dodając łyżkę miodu i wody...oraz świeżo zmielony czarny pieprz zagotowując wszystko razem sprawiając radość każdemu kto tylko mógł to powąchać...
...dziś są w sądownej separacji...może spotykać się z Olgą...ale nie stać go na bilety do Londynu...po utracie pracy wynajął to wspólne mieszkanie i płaci z nich przysądzone jeszcze wtedy gdy pracował(będąc na zwolnieniu) alimenty...sam zamieszkał z matką...i chciałby mieć w sobie na tyle odwagi by wyjść na spacer po jak to określił "brudnych stolicy ulicach"...ale on nie lubi stycznia gdyż w styczniu wydarzyło się "To"...
...filety śledziowe obtoczyłem w tym ziołowym crust'cie i położyłem na rozgrzanym oleju...zapach skwierczącej ryby sprawił iż sąsiad na chwilę zaniemówił...otworzyłem schłodzoną butelkę chilijskiego Casas Patronales ze szczepu sauvignon blanc...
...na talerzu który pozwoliłem sąsiadowi umyć tuż przed  wraz ze sztućcami położyłem grzybowe piure na wierzch filet śledziowy w ziołowej panierce obok podsmażony por i marchew...polałem pomadą miodowo-cytrynową...smak okazał się nieziemski...niezwykłe połączenie aromatów świeżych ziół z grzybami śledziem i miodem przyprawił nas obu w lekki stan uniesienia tak iż zapomniawszy o wszystkim zupełnie niefortunnie tuż po obiedzie zaproponowałem spacer gdyż właśnie słońce miało powoli zacząć zachodzić skrząc się w pozostałościach po około południowej śnieżycy...
...wtem rzucił przekątnie pytanie czy kiedyś będzie mógł pogrzebać trochę przy ziołach...i wyszedł nie czekając na odpowiedź ściskając w kieszeni swą papierową torbę...
...i zostałem sam z jego czarnym jak ziemia światem poprzecinanym przez białe kłamstwa...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

...błądząc we mgle...

 ...15:28 czas błąka się po wskazówkach mojego zegarka Guess nie potrafiąc znaleźć należytego rytmu dnia...wlekąc się bez celu...choć już mu dawno go wyznaczyłam...właśnie kopiuję do archiwum analizę dla Procter & Gamble na temat targetu dla najnowszych perfum Lacoste...potem wydrukuję swoją tworzoną od tygodnia listę rzeczy które muszę spakować na naszą wycieczkę pracowniczą...
...co z tą cholerną kopiarką...hmm...papier się wciął...
...cholera to już jutro...jeszcze muszę kupić parę drobiazgów...buty trekingowe czy coś takiego...
tak się cieszę...choć poniekąd połowicznie...nie mogę rozgryźć dlaczego odmówił...dziwnie się wykręcił że musi...no właśnie co???
...
...nie dzięki mam kawkę(Karolina z działu obok...ona to ma strasznie dziwne...nakryła swojego faceta w łóżku ze swoją byłą...nie robiła mu awantur na tydzień się wyprowadziła...on przyznał się do wszystkiego błagając by od niego nie odchodziła - nie odeszła...lecz w ramach rewanżu...pojechała na tygodniowe wakacje do Egiptu by podrywać jednonocnych Arabów a w Wa-wie poukładane życie z tym jednym  facetem,bez flirtów w pracy czy gdziekolwiek...odpokutowując swoje puszczenie się z tymi jak to ona określiła facetami o gładkich komplementach i skrajnie wybuchającej miłości na jedną noc...)
...uff nareszcie koniec tego kopiowania...jak będę wychodziła to zaniosę do archiwum...
...dlaczego skłamał...zawsze kiedy próbuje coś ukryć patrzy przez moje lewe ramię a potem udając że spogląda prosto w moje oczy wzrok kieruje na jakieś odległe miejsce za mną...bał się?czego?konfrontacji z moim kierownikiem?...niemożliwe...
...spotkał go tylko raz gdy przyjechał po mnie a myśmy wychodzili wtedy razem...nie zapomnę jego miny kiedy pożegnaliśmy się pocałunkiem w policzek...lekkiego zdumienia trzymanego na wodzy...silnej zazdrosnej irytacji stłamszonej przez niemoc...i tej fantastycznej miny obojętności nieskrywającej do końca wszystkich znamion tego że gdyby mógł to by porachował mu kości...do dzisiaj uwielbiam się z Nim droczyć...wspominam o tym jak kierownik mile mnie zaskoczył...a wtedy jego twarz przybiera ten sam wyraz...co zawsze przyprawia mnie o rumieniec i lekkie podniecenie...
...nie mówi mi wszystkiego... o rodzicach,o sobie,o tym dlaczego bywa smutny( często kiedy przychodzę  to ułamek sekundy mija nim sie rozwesela)...ja nie dopytuje...niewiedza jest błogosławieństwem...przynajmniej na razie ... z resztą w drugą stronę funkcjonuje tak samo...oj gdyby On wiedział co my z Andżelą wyprawiamy jak idziemy poszaleć...raz prawie przeholowałam i musiałam mu o ty powiedzieć...i nie zapomnę tych jego oczu następnego dnia...potwornie smutnych z wylewającą się wszystkim szczelinami niską samooceną...od tamtej pory...właściwie nie szaleje...parę razy wyskoczyłam gdzieś z Andżelą albo z kumplami z pracy...ale mogę przyznać przed samą sobą że byłam grzeczna...
...mam listę...hmmm...sporo tego...pakować się dziś czy nie...dziś!
...a te rzeczy co muszę dokupić...podskoczę do Arkadii tam wszystko dostanę...z Andżelą umówię się u mnie ..zjemy coś i raz dwa ogarniemy zakupy...
...co już 16:00 szybko,szybko na tramwaj...że też ja muszę wracać w godzinach szczytu...i ta ciągła chlapa niemalże nie poślizgnęłam się w tych swoich szpilkach...i ten tłok...przepraszam nie widzi pan że tam już nie ma miejsca...zaraz podjedzie następny...ja to mam szczęście wracać z jakąś zgrają robotników śmierdzących fajkami,potem i kiełbasą...nie wiem akurat dlaczego nią... będę musiała kiedyś przeprowadzić analizę tego segmentu...
...uff nareszcie w domu...co ja mam przygotować niech zajrzę do zamrażalki...o krewetki...dawno nie jadłam...zrobię według Jego przepisu...ostatnim razem jak zrobił to zjedliśmy chyba kilogram...
...nastawiłam płytę Możdżera "The Time" i mogę przystąpić do gotowania...
...najpierw krewetki zacząć rozmrażać w wodzie...najszybciej będzie w ciepłej...może jednak lepiej w zimnej...w między czasie posiekam czosnek...trzy czy cztery ząbki? cztery będziemy lepiej chronione przed krwiopijcami z Arkadii...i chili...cholera nie mam...poszukam coś w szafkach co by było podobne w działaniu...pasta curry też ostra ale nie,pieprz cayenne tylko w ostateczności,o jest sambal olek...On kazał mi to kupić na taką właśnie sytuacje a ja o tym totalnie nie pamiętałam...krewetki już odpuściły...
...to rozgrzeje olej na patelni a w między czasie by było szybciej to umyje natkę...o rozgrzał się już nawet się lekko dymi...kurde jak to pryska o i zaczęło się pienić i gotować a nie smażyć...muszę się go zapytać jak tego uniknąć następnym razem... wreszcie krewetki zróżowiały a woda już całkiem wyparowała...dorzucam czosnek i sambal olek...hmmm jego niebyły takie czerwone będzie ostre... dobra teraz kieliszek brandy i podpalić...uważać na grzywkę...wow teraz wiem o czym mówił...i kieliszek wina nie więcej i trochę go odparować i dorzucić masło by powstał sos...na koniec posypać natką...tak nic nie szkodzi że jest grubo posiekana...zapachniało nieziemsko i kiszki grają mi marsza...chyba o czymś zapomniałam na pewno,zawsze mi się to przytrafia...
Dryń,dryń...o jest Andżela mam nadzieję że odczytała mojego smsa i kupiła bagietkę w piekarni...
...Hej!...ma...
...usiadłyśmy na sofie z talerzami pachnącymi bosko i schłodzonymi kieliszkami z Reslingiem...niepowtarzalny aromat krewetek,czosnku,wina,natki i chili doprowadzał nas niemalże do ekstazy...pierwszy kęs przyniósł lekkie rozczarowanie...już podaję solniczkę...
...ruszyłyśmy na zakupy oddając się nim bez reszty...choć tłok ludzi szukających ostatnich sztuk wyprzedaży przyprawia o mdłości...to udało nam się w miarę sprawnie wszystko ogarnąć...
...lekko zmęczona wróciłam do domu pożegnawszy się z Andżelą na przystanku tramwajowym...
...zaczęłam pakowanie...muszę pamiętać że tam gdzie jedziemy nie jest wcale tak gorąco...zapowiadają 15 stopni...dobrze że zrobiłam sobie listę...inaczej na pewno bym czegoś zapomniała...uff nareszcie koniec...mogę być z siebie dumna...walizki się domknęły...tylko jak ja te cztery wielkie toboły dostarczę na lotnisko...nie mogę się poddawać na samym początku...
...prysznic nareszcie...
...budzik ustawiony niech tylko sen swą błogością mnie otuli...cóż pożegnał się ze mną tylko telefonicznie...fakt jadę tylko na półtora tygodnia...
...5:00 "Cwał Walkirii" znów bezlitośnie przerwał mój sen...ledwo co zdążyłam wstać a nieco przestraszyło i zaskoczyło pukanie do drzwi...
...za nimi stał On...w tym swoim eleganckim płaszczu co go zakłada tylko jak gdzieś wychodzimy...świeżo ogolony i pachnący tak ostro i świeżo zarazem perfumami Kenzo Pour Homme...jego oczy znów patrzyły na  mnie hipnotycznie tak iż dopiero po chwili zaprosiłam Go do środka...i dopiero wtedy byłam lekko zażenowana faktem iż jestem totalnie nieprzygotowana na goszczenie kogokolwiek...i gdy chciałam ewakuować się do toalety zatrzymał mnie i pocałował tymi lekko chłodnymi wargami...
...kiedy wychodziłam z łazienki czekał już z zaparzoną kawą...obok leżały posmarowane masłem bajgle...pamiętał że je uwielbiam...znów przyglądał się mi tymi tęsknymi oczami...iż zaczęłam co raz bardziej żałować iż jade...On powiedział mi bym się nim nie przejmowała,że wyjedziemy gdzieś razem...a on nie chce wnikać i poniekąd naruszać tego jak to określił "mikrokosmosu" jaki stworzyliśmy w pracy w pełni go szanując...
...wyszliśmy na mroczne i mgliste powietrze jakie okalało stolicę...zapakował wszystkie walizki do samochodu i odwiózł mnie na lotnisko mknąc ulicami...o ile nie stawaliśmy w korkach...na lotnisku dał mi kanapkę z bułki z ziarnami i serkiem topionym i pomidorem malinowym(jak on je dostał o tej porze roku)taką samą jaką ja mu podarowałam...
nie byliśmy pierwsi...wymienił tylko "uprzejme" spojrzenie z kierownikiem...pocałował tak bym miała co wspominać przez najbliższe godziny i objął mnie tak iż znów poczułam że będę jego na zawsze...
...samolot zaczął krążyć po zamglonej płycie lotniska a ja błądziłam w myślach spowitych mgłą rozterek,namiętności i rodzącej się tęsknoty...zastanawiając się czy uda mi się pogodzić tak przeciwległe światy tworzące mój mały kosmos...