wtorek, 27 grudnia 2011

...szukając codziennej Codzienności...

...słońce tuż koło południa zajrzało przez szyby do salonu oznajmiając tym samym o panującym na zewnątrz mrozie...bezdźwięczna chwila...przerwana przez przejeżdżający gdzieś w dole autobus...wydała się nader kusząca w swej niefrasobliwej grze pozornej kakofonii dnia...by wyrwać się z letargu bezświadomości i wtargnieniem swoim przerwać zamkniętą elipsę powtarzalności...za oknem ten sam codziennie zmieniający się widok ze stałymi elementami...budynków,przystanków,jezdni i wiecznie korkujących się samochodów i autobusów z każdym dniem ułudnie przypominający wczoraj...tylko o dzień starszy...na zimę siwiejący...niby dojrzalszy ponaglany doświadczeniem lecz popełniający wszelkie błędy młodości...jak go zmienić?jak ustawić się do tej czasoprzestrzeni by móc ją wyprofilować pozostając w opozycji i nie popłynąć z pędem codziennej codzienności w cyklu powtarzalności...
...zaparzyłem kawy stojąc jeszcze w nocnej bieliźnie i ciesząc się może z ostatnich promyków słońca w tym roku... gorący napar dostarczając tą zaprzyjaźnioną z moim krwiobiegiem kofeinę wywołał dawno nie odzywające się wściekłe psy grasujące po moim żołądku...wszedłem do kuchni a aromat ziół rosnących tu na oknie przeniósł umysł na rozpromienioną słońcem łąkę w którą biegnąc co sił opadamy tuląc się w te wszystkie zapachy aromaty i wonie...głód dążył za swoim ponaglając...otworzyłem zaklętą lodówkę i znalazłem  trochę pieczarek,cebulę,masło...to wystarczyło...włączyłem piekarnik by odpiec bułkę paryską...pod patelnią rozpaliłem płomień powoli rozpuszczając masło...cebulę szybko naciąłem w kostkę...drobną...dorzuciłem do jeszcze nie rozgrzanego a już płynnego masła pozwalając by żółty tłuszcz pokrył drobinki warzywa okalając dokładnie z każdej ze stron niczym tętniące życiem miasto otacza każdego jej mieszkańca niezależnie czy tego właśnie chce...cudny aromat rozprzestrzenił się po kuchni...zacząłem ścierać na tarce pieczarki...by chwile później dorzucić do całkiem już zrumienionej cebuli o lekko słodkawej woni...pieczarki odrazu puściły wodę a ja z premedytacją dusiłem je dotąd aż odparowała się cała...w świeżo wypieczonej bułce zrobiłem dziurę nożem do nadziewania... nałożyłem farsz do worka do szprycowania i zacząłem nadziewać bułki...hmmm...ten cudny smak świeżych pieczarek,lekko słodkawy od cebuli i pachnący masłem...przypomniał mi smak słynnych "hot-dogów" z pieczarkami które można było kupić na Nowomiejskiej wychodząc z Rynku Starego miasta...
...rozsmakowując się w nich zacząłem przyglądać się rozświetlanym promykami słońca dachom okolicznych budynków...nagłe i całkiem niespodziewane pukanie do drzwi ocknęło mnie z tych nurtujących myśli by swoją postawą pozostać niezmiennym wobec zmieniającego się świata a jednocześnie czynnie nie trwać w monotonii chwil upływających każdego dnia tak samo...
...otworzyłem drzwi by ujrzeć ukrywającego się za nimi sąsiada z mieszkania pode mną...lekko przestraszonego faktem iż mimo że przyszedł do mnie to otworzyłem mu...czasem z lękiem robimy rzeczy pełni nadziei że w ostatniej chwili coś nas uratuje i zwolni z przerażającego nas wyzwania...zaprosiłem go do środka...w rękach trzymał doniczkę z frapująco pachnącym ziołem...była to lawenda...
...nie został nawet na kawę...nie dotknął żadnego przedmiotu,nie usiadł na fotelu...wymieniliśmy kilka zdań...o pogodzie,zbliżającym się końcu roku i mojej krótkiej nieobecności...wyszedł... czasem do mnie wpada na kilka minut nigdy niczego nie je,nie pije,niczego nie dotyka...jest ciut starszy ode mnie kiedyś pracował jako informatyk w dużej korporacji...teraz mieszka z matką,od której dowiedziałem się że cierpi na nerwicę natręctw po tym jak dwa lata temu żona wraz z córką zniknęła z jego życia... nie tłumacząc mu dlaczego nie ma już dla nich jutra...pozostawiając krótką informację by ich nie szukał... oczywiście że szukał...odeszła z kolegą z pracy...przenieśli się do Londynu...nawet widział jego odprowadzającego ich córkę do szkoły...po depresji pozostał mu lęk przed światem,jego brudem i obsesyjna chęć pozostania czystym...
...cieszę się że zdobywa się na tą walkę z samym sobą i czasem do mnie przychodzi pogadać o pogodzie...
...zapach lawendy wprawił mnie w oszałamiającą potrzebę wykorzystania pewnego przepisu który poznałem na wycieczce po Lombardii... ubrałem się i wyszedłem na spacer i jednoczesne zakupy by móc przygotować kolację... Aleje Jerozolimskie swym mroźnym powietrzem pełnym wielkomiejskiej mieszanki zapachów otuliły mnie...powędrowałem ku sklepom by kupić pierś z kurczaka razem z kością od skrzydła i skórą,ser Ricotta i kilka pomarańczy...do tego kuskus i kilka świeżych fig...
...dzień w swej odwiecznej walce z nocą musiał ustąpić pola i pozwolić na nadejście mroku...
...rozpaliłem w kominku...w kuchni wciąż królował zapach lawendy...pierś osoliłem grubo ziarnistą solą morską,czarnym pieprzem świeżo zmielonym z młynka posypałem po wierzchu...Ricottę lekko osoliłem i wymieszałem ze sporą ilością kwiatów lawendy następnie workiem do szprycowania wcisnąłem tą masę pod skórę piersi...figi naciąłem od góry...zagotowałem bulion wyjęty z zamrażalnika...nagrzałem piekarnik...
...na największym płomieniu postawiłem patelnię i lekko skropiłem oliwą...by na dobrze rozgrzanym tłuszczu zacząć rumienić począwszy od skóry pierś z kurczaka...intensywny i delikatny zarazem aromat rozszedł się po kuchni i okolicy gdyż na chwilę otworzyłem okno...do żaroodpornego naczynia wsypałem kuskus i zalałem go bulionem zmniejszając o jedną trzecią proporcje na wierzch położyłem figi źdźbła lawendy i piersi z kurczaka skórą do góry...przykryłem i wstawiłem do nagrzanego piekarnika na dwadzieścia minut...z obranych pomarańczy wyciąłem fileciki,by z pozostałego miąższu wycisnąć sok do rondelka i zredukować z odrobiną cukru...na sam koniec dorzucając fileciki i nie dusząc by się nie rozpadły...
...nałożywszy połowę potrawy zaniosłem na dół do sąsiada w podziękowaniu za nadanie nowego aromatu dzisiejszemu dniowi...otworzyła jego matka nieco zaskoczona...
...jest tuż przed dziewiętnastą kiedy w całym mieszkaniu panowała aura jak łąkach Lombardi porośniętych lawędą wreszcie zrozumiałem że nieunikniona jest codzienność...pozostawanie w opozycji to odnajdywanie małych przyjemności które nadają tej powtarzalności dnia swój odrębny rozdział pełen barw,smaków i aromatów...jak choćby lawendy...
...dźwięk przekluczanych zamków znamionujący Jej nadejście...odnalazł  jeszcze jeden pozytyw  codziennej Codzienności...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz