środa, 28 września 2011

...miedzy ciepłem popołudnia a chłodem poranka...

 ...chłodne powietrze wciskając się w nos ocknęło z letargu pracujące w tle neurony świadomości,zmuszając oczy do oglądania szarości poranka...szybko idącym wolnym krokiem zmierzałem do piekarni po świeże pieczywo...wiatr silnym podmuchem próbował złożyc moje myśli z tych nie poskładanych,lecz chmury nieugięte zawisły na dobre nad stolicą...ludzie biegnący ku cieplejszym fragmentom miasta tulili się w płaszcze,kurtki,apaszki...złociste i mokre liście szlajały się po chodnikach...zamiatane przez te wszechogarniające i nieskuteczne podmuchy wiatru...
 ...gorący napój stworzony z pół szklanki śmietanki kremówki i pół szklanki mleka i tabliczki 70% czekolady z odrobiną chilli przegryzany świeżymi croissantami pozwolił mi owiniętemu w przyjazny koc wyglądać z tarasu na obudzone życie stolicy...
 ...jesienny orszak na dobre w kroczył w to miasto nasuwając mi na wspomnienia cały wspaniały urok tej pory... gdy na leśnej polanie będąc "nie za duży" w popiele ogniska piekłem ziemniaki z dziadkiem słuchając już nieżyjących wspomnień,które teraz tylko kołaczą o bramy odległej pamięci...a potem spacer i zbiór grzybów...dziadek był mistrzem w znajdywaniu borowików...i ten smak duszonych przezeń z cebulką na maśle i w śmietanie...
hmmm...rozmarzony i głodny wspominanych smaków czym prędzej pobiegłem potrącając tłoczących się przechodniów z ich beznamiętnymi twarzami na bazar...
 ...dzień rozgrzał się na dobre,chmury ustąpiły słonecznym promieniom dając upust ciepłemu popołudniu...
 ...zakupiłem borowiki...piękne pachnące runem leśnym...po oczyszczeniu grzybów umyciu i osuszeniu wszystkie pokroiłem w pół plasterki...pozostawiłem je same sobie w miseczce... cebulę cukrową obrałem i pokroiłem w pół krążki...na patelni rozpuściłem klarowane masło i jak tylko tłuszcz się lekko rozpuścił wrzuciłem cebulę posypawszy solą od razu i lekko zmniejszyłem ogień by cebula szkląc się zaczęła się dusić i wydobywać swoją naturalną słodycz podobnie jak przy zupie cebulowej...
 ...kiedy rumieniąc się na ciemno złocisty kolor zaczęła wręcz krzyczeć i domagać się natychmiastowego ratunku przed spaleniem ja czym prędzej wrzuciłem moje pokrojone borowiki...dorzucając tym razem zwykłego masła pozwoliłem podsmażyć i poddusić jednocześnie grzybom...na sam koniec dorzuciłem szczyptę świeżo zmielonego pieprzu podkreślając aromat borowika...lekko podlawszy je śmietaną kremówką i zredukowaniu do konsystencji gęstego sosu mogłem z dumą stwierdzić że są gotowe...
 ...ale czy to miałby być koniec usiąść tak z kokilką grzybów i zajadać się ze świeżo wypieczoną bagietką w tle...?
...cóż tak szlachetnej strawie może towarzyszyć tylko coś równie szlachetnego... w lodówce znalazłem pojemniczek a w nim kryły się wycięte steki z polędwicy wołowej tej hodowanej gdzieś w Ameryce południowej... kiedy miałem zamiar smażyć sobie tego wybornego stek'a doszedł do mnie dzwonek do drzwi...tak zawsze oczekiwana rzadko zapowiedziana za drzwiami stała Ona...oczywiście zawsze mam i dla niej porcję wybornych smakołyków... kiedy ja tego ciepłego kończącego się popołudnia smażyłem steki z polędwicy podgrzewając duszone borowiki Jej krzątanina z salonu wzbudzała lekki stan ciekawości...
 ...na talerzu położyłem kokilkę wypełnioną kremowymi borowikami ze sporą ilością zsiekanej natki pietruszki rosnącej "tu"za oknem w kuchni a obok pokrojony wysmażony na różowo stek z polędwicy, w koszyk włożyłem świeżo wypieczoną pokrojoną bagietkę...i wkroczyłem do salonu w blasku chylącemu się ku zachodowi słońca i świec porozstawianych wokół salonu...na przyjaznym kocu siedziała ona otulona moim swetrem pełna oczekiwania na dawno nie smakowane rozkosze podniebienia...popijając w podobie kraju jak wołowina Argentyńskie Pascual Toso Malbec Reserva oddaliśmy się tej rozkoszy jaką było połączenie polędwicy i borowików w śmietanie tylko aromatyzowanych solą morską,pieprzem i natką pietruszki...
...obudzony nad ranem w samotnej pościeli zrozumiałem że dziś będę sam na sam z chłodem poranka...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz