wtorek, 25 października 2011

...nostalgia październikowej słoty...

...poranki stały się mroczne okalając wszystkich dookoła chłodem nocy październikowej...chmurne niebo nie pozwala na spoglądanie na wschody i zachody słońca...a lekka mrzawka przyprawia o dreszcze szyby mojego mieszkania...spoglądam w dół na gnieżdżących się pod daszkiem przystanku ludzi z góry wyglądających jak stado pingwinów o szaro czarnej barwie swych wierzchnich ubrań...tylko gdzie nie gdzie skrawek czyjeś kolorowej kurtki odbija blaskiem wesołości i radości życia...podjeżdża tramwaj stukocąc jak zawsze i zabiera ich jakby na chwile gdyż na miejsce jednej grupy pojawia się następna zamykając cykl wielkomiejskiego życia...
 ...z trudem przychodzi pozostawanie w opozycji do wszechogarniającej gonitwy ku lepszemu jutru... i cieszenie się chwilami spokoju jeszcze ciemnego poranka...ciepło i blask bijące  od kominka daje przyjemne poczucie przytulności przyprawiającą mnie o chęć pozostawienia wszystkiego swojemu losowi i oddaniu się we władanie błogiemu lenistwu...zaparzam kawę mocną i gęstą tak jak Arabowie słodząc ja dużo i dodając szczyptę mielonego kardamonu...zapach rozszedł się po całym mieszkaniu tak intensywny iż przenikł do wszelkich zakamarków...w piekarniku odpiekłem bagiettkę korzenną...porwałem ją na talerzyk taką ciepłą i aromatyczną o brązowej rumianej barwie obok położyłem masło...usiadłszy w fotelu popijałem kawę,smarowałem masłem kawałki bagiettki i delektowałem się tą chwilą by zaraz po niej otworzyć nowo wydany kryminał i zatracić się w nim...
 ...koło południa znów zrobiłem się głodny...hmmm...i umysł niepokorny zamiast zaspokoić się podręcznym sandwichem z bekonem i żółtym serem to zaczął pobudzać wyobraźnię a ta stanęła na pomyśle na pstrąga...cóż może to nie dokońca simply ale napewno Delicious...
...założywszy gruby szal przytulnie okalający szyje wyszedłem na ulice zaskoczony niezbyt chłodnym powietrzem...szybkim krokiem zmierzyłem Aleje Jerozolimskie i wszedłem w podziemia przedostając się do tramwaju...niby trzy przystanki a czas w tłoku płynął niemiłosiernie długo...na Pl.Zbawiciela znalazłem mały sklepik rybny gdzie zawsze można dostać świeżego pstrąga...wróciłem już piechotą...słońce w środku dnia wygrało małą batalię przedzierająca się swymi promieniami dającymi odrobinę ciepła z nieba...
 ...założyłem zapaskę...umyłem i oskrobałem rybę by następnie ją wyfiletować...z płatów wyjąłem ości i oprószyłem solą morską tą grubo ziarnistą i odstawiłem do lodówki na chwil pare...
...w rondelku wstawiłem trzy czwarte szklanki białego octu winnego do którego wrzuciłem trzy ziarenka ziela angielskiego,goździka trochę pieprzu z młynka i jeden liść laurowy...dodając odrobinę wody do gotowania i trzy łyżki miodu lipowego...kiedy marynata z lekka przestygła zalałem zasolone filety z pstrąga tak że zatonęły w niej bez walki...i pozostawiłem je na noc w lodówce...
...słońce zaczęło przegrywać wojnę z chmurami na dobre i nawet przebijające się gdzie nie gdzie snopy światła nikły jeden za drugim aż szarość popołudnia jak na żądanie wszystkich kończących pracę o szesnastej oblało ulice...i ich szaro-czarne stroje zlały się z otoczeniem...
... telefon wciąż milczał tak od dni kilku pozostwiając co jakiś czas jakieś tekstowe nikłe informacje z przebiegu Jej życia...pstrąg będzie dopiero jutro więc przyciśnięty przez walczący o swoje żołądek zacząłem szykować obiado-kolacje...
...otworzyłem butelkę kalifornijskiego Howling Moon ze szczepu Old vine Zinfandel i jego rozkoszny smak owocowego aromatu natchnął mnie do przygotowania jakiejś pasty...
 ...otworzyłem zaklętą lodówkę znów nieco pustą ale jest tam wszystko czego potrzebowałem... kawałek polędwicy wołowej, gorgonzola dolce,śmietanka kremówka i pełne życia i soczystości młode liście szpinaku... na buchającym ciepłem palniku wstawiłem wodę na pochodzący z Genui makaron linguine...
...na palniku obok postawiłem patelnię...zacząłem rozkoszować się kolejnym kieliszkiem Zinfandela...
...pokroiłem polędwice w cienkie paski,szpinak umyłem i teraz się suszy prężąc się na ściereczce...
...oliwa rozgrzała się na patelni więc wrzuciłem polędwicę rumieniąc ją z każdej ze stron...kolejny kieliszek Zinfandela wprawił mnie w optymistyczny nastrój do uczty... do zrumienionej polędwicy dolałem śmietankę i lekko ją redukowałem krusząc do środka gorgonzolę...sól i świeżo mielony pieprz... a na sam koniec pokrojone w paski liście szpinaku... sos swym aromatem przyprawia mnie o obłęd...wrzuciłem linguine na wrzącą wodę...
...po kolejnym i ostatnim kieliszku z tej butelki makaron mogłem odcedzić i wymieszać z sosem...posypawszy go Parmigiano-Reggiano i wyłożywszy pastę na talerz usiadłem przed kominkiem żarzącym się pomarańczową poświatą odbijającą się w szybach okien... w tle Sade śpiewa o Jeezebel...a ja rozkoszując się kolejnym kęsem upajam się rozkosznym smakiem polędwicy z gorgonzolą i nowo otwartą butelką Zinfandela...który zmusił mnie do wspomnień,rozmyślań i niepotrzebnych nikomu dociekań...i tak wieczór okrył stolice swoim płaszczem mroku...pozwalając neonom na chłodny blask...a mnie sprowokował do późnego spaceru po rzadko śpiącym Nowym Świecie...z miną już wesoła wśród wesołych przemierzyłem aż do Świętokrzyskiej idąc tam i z powrotem ku wieczności myśli niepokornych...
 ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz