niedziela, 20 marca 2011

wszystko w biegu

obudził mnie kolejny dzwonek telefonu,odrywając mój umysł od ciała które jeszcze domagało sie snu... było wczesne popołudnie,przespałem śniadanie...wściekłe psy ujadały w brzuchu domagając się pokarmu...
...a Ona przypomniała że wpadnie na wczesny lunch... za godzinę?
pełen frustracji próbowałem odnaleźć się w kuchni chaosu by wymyśleć coś czym można by było nakarmić i moje "wściekłe psy" i jej wyrafinowany żołądek...ogarniając poranną kawę o jakieś 5 godzin za póżno opróżniłem umysł przeglądając zasoby lodówki,hm..znalazłem jak zwykle niewiele... więc znów prostota-wstawiłem wodę na tagliatelle... sos to stara sprawdzona receptura która zawsze wychodzi...
obrałem czosnek,zerwałem bazyllie rosnącą "tu" za oknem w kuchni wszystko umieściłem w blenderze i zacząłem miksować dodając orzeszki pini,sól,pieprz w ziarnach i szczyptę cukru. Ścianki blendera zazieleniły sie bez wstydu świadomie prosząc mnie o wyłączenie,lecz to nie koniec ich pracy,do bazyliowej mikstury o gładkiej konsystencji i przepięknym zapachu wlałem słodką śmietankę 36% mieszając na jednolity kolor... do bulgoczącej z pod przykrywki wody dodałem tagliatelle która rozwinęła sie w niej niczym wstęgi na wietrze snujące się bezwładnie dookoła garnka... sos podgrzałem w drugim garnku...w ostatniej chwili gdyż dźwięki gotowania przedarł druzgoczący dzwonek...Stojąc w bokserkach niezdołałem odpowiedzieć sobie na pytanie jak przemienić się w "Oliwiera Janiaka" w 2 sekundy założyłem szklafrok i poszedłem otworzyć... zaimprowizowałem lunch na balkonie...polałem schłodzone chardonney...wymieszałem tagliatelle z sosem o jasnozielonej barwie i cudonym aromacie czosnku i bazylli,na wierzch pokruszyłem roquefort'a i przystroiłem listkami bazylli z 'tu" za okna w kuchni...gawędząc w popołudniowym słońcu rozkosznie brudząc sobie usta na zielono spędziliśmy jeden z cudowniejszych wspólnych lunchy stwierdzając że biegnac przez życie warto zatrzymać się na krótki lunch będącym kwintesencją "simply Delicious"...

piątek, 18 marca 2011

śniadanie od niechcenia

Dziś tak jakby od niechcenia przyszło mi zrobić śniadanie osobie mi bliskiej...wpadłem w odment improwizacji... w pogoni za rozumem przejrzałem lodówkę znajdując paczkę pomidorków cherry,masło i kilka zagubionych winogron tułających się bez kiści... w piekarni zaaaa dalekim rogiem kupiłem bułkę wrocławską,z półki sciągnąłem syrop klonowy stając się gotowy na kolejne "pobicie garów"...
 Na patelni rozgrzałem masło rumieniąc je bez namiętnie aż nabrało jasno brązowej barwy o orzechowym aromacie,kładąc ruchem prostym niczym nie skrępowanym kromki bułki na tłuszczu smażac je na złoto z każdej ze stron oddałem się równocześnie prażeniu na suchej patelni pomidorków cherry aż kolor skórki lekko sie zarumieni,pomyślałem że samotnie im tam w tym gorącym od płomieni dnie patelni,dorzucając winogrona zalałem ten niecodzienny duet syropem klonowym pozwalając na wytchnienie omdlewającym z gorąca owocom...
ten cudowny aromat lekko słodkawy-pomidorowy z wyraźną nutą klonu przyprawił mnie o odosobniony przypadek natchnienia...pędzące przez wszystkie zmysły doznania zaglądające we wszelkie zakamarki pamięci smaków dojrzały aromat  niezbędny do swierdzenia "simply is delicious"... zapach świeżo mielonego goździka...po dodaniu szczypty tej przyprawy moje nie tylko na pozór proste śniadanie stało sie obłędem dla zmysłów... podając rumiane ciepłe plastry bułki o maślanym smaku polałem powstałym sosem kładąc tu i ówdzie pomidorki lekko oklapnięte wraz z winogronami,tą wyjątkową barwę na kwadratowym białym talerzu przysroiłem listkami mięty rosnącej "tu" za kuchennym oknem...oddałem się kontemplacji wraz z bliską mi osobą pełen satysfakcji gdy zamiast  rozmawiać zapełnialiśmy usta kolejnymi kawałeczkami tych delicji... spojrzenia jakie mi posyłała w szumie doznań wysunęły się na pierwszy plan...plan mojego śniadania od niechcenia...