poniedziałek, 26 września 2011

...skruszona ostoja samotności...

 ...znów świat przyśpieszył niczym pędzące po autostradzie auto,pozostawiając mnie z tyłu samemu sobie z kłopotliwymi uśmiechami i łzawymi oczami...zagłuszony przez cały ten zgiełk życia niczym dźwiękami gniecionego metalu...popychany przez przechodniów tłoczących się do tramwajów...tak jak cień przemieszczałem się po stolicy w poszukiwaniu natchnienia dla niewiele mi mówiącego wewnetrznego "ja" ...spacerując koło południa Marszałkowską w pobliżu domów Centrum by w nagły sposób przez głośne dryń-dryń zostać przywrócony do tego świata z dalekiej krainy wyrzutów,analiz i nigdy niesprawdzonych wyjść z sytuacji...Jej dźwięczny aksamitny głos któremu ,jak całej Jej reszcie nie mogłem się oprzeć ,"zaprosił" mnie na szybki lunch...
 ...w sklepie na placu Defilat skąd do domu miałem tylko kawałek,idąc w kierunku ronda De Gaulle'a, kupiłem dojrzewający kozi ser z aromatyczną skórką i kremowym wnetrzem,niesiony w torbie zaszczycał wszystkich dokoła intensywnym aromatem...
w domu czym prędzej zacząłem przygotowania do tarty...z 3części mąki,2części masła irlandzkiego,1części cukru oraz 2 żółtek zagniotłem kruche ciasto...rozgrzałem piekarnik będący skarbcem przemożnych zapachów gdy dwieście stopni Celsjusza zaczyna oddziaływać na potrawy tam trafiające...schłodzone ciasto rozwałkowałem i nałożyłem na foremkę do tart doklejając z zegarmistrzowską precyzją każde wgłębienie formy...na ciasto położyłem folie do pieczenia i wsypałem do środka ciecieżyce by niepozwoliła ciastu urosnąć... a z tych ziarenek może kiedyś zrobie humus...
 ...kiedy ciasto rumieniąc się w piecu cudnie pachniało ja przygotowałem resztę do mojej tarty...pokroiłem część sera koziego w centymetrowe plastry a ręszte pokruszyłem...w zaklętej lodówce w małym słoiczku odnalazłem własnej roboty konfiturę z czerwonej cebuli...duszonej długo i delikatnie na maśle z odrobiną soli morskiej tak by jej naturalna słodycz się wydobyła i podlanej słodkim winem lub porto i gotowanej dotąd aż zgęstnieje...na dnie lodówki znalazłem też świeże liście szpinaku,młode listki poodrywałem od łodyg i pokroiłem w jullienne...
 ...na jeszcze ciepłym cieście rozsmarowałem konfiturę z cebuli o lekko słodkawym aromacie,posypałem świeżym pociętym szpinakiem i położyłem plastry sera tak by pokryły jak największą powieżchnię, w wolne miejsca wsypałem pokruszony ser i włożyłem do piekarnika przełączając na grzanie od góry...po piętnastu mintach aromat zagościł na dobre w całej okolicy zmuszając sąsiadów na wyjście na tarasy by doszukiwać się miejsca skąd dochodził obłędny zapach złocącego się koziego sera... ciepłą tartę zabezpieczyłem folią aluminiową i schowałem do koszyka piknikowego obok talerzyków,kieliszków do białego wina i sztućcy...
  ...wyszykowany po prysznicu i pachnący "aqua di Gio" mogłem już iść na szybki lunch w plenerze...z lodówki na wina wyjąłem alzackie słodkie wino z późnych zbiorów szczepu Gewurztraminer o aksamitnym aromacie kwiatów...
 ...miejsce spotkania było takie jak ich wiele w stolicy a wyjątkowe zarazem...wchodząc do ogrodu na dachu biblioteki Uniwersytetu Warszwskiego spacerując alejkami wypatrując Ją namiętnie i pełen tęsknoty wreszcie dostrzegłem...znów pachniała Coco "Mademoiselle" i patrzyła tym wyjątkowym spojrzeniem "Europejskiej Gejszy"...tak bez zbytnich  dociekań odkryła mój stan umysłu gdzieś błądzącego po zakamarkach duszy...
 ...zajadając się aromatyczną tartą z koziego sera i popijając chłodne alzackie wino patrzyliśmy na panoramę miasta...przytulony do Niej,pełen namiętności,i niczym nie wyrażanego poczucia przynależności...mogłem  w ciszy dalej analizować lecz otwierając usta w potoku dręczących słów otworzyłem bramę skrywającą moje wnętrze a Ona z milczącą postawą zrozumienia miękko wślizgnęła się za nią... uważając na tej bramy kruchość...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz