środa, 21 września 2011

...okruchy dnia wyjątkowego...

 ...pędząc o poranku do celu-do nikąd,potrącany przez tą całą hałastrę ludzi którzy wiedzą dokąd zmierzają...w natłoku dźwięków autobusów i samochodów zmierzających na most Poniatowski próbowałem odnaleźć się w tym choć na chwil pare i poczuć przynależność chociażby do tych co właśnie wysiedli z tramwaju,albo tych co czekają na następny...to infantylne poczucie że stoje sam wśród tłumu na pozór mi podobnych sprawia iż znów czuję tą niezwykłą radość z bycia z Nią...choć Ona tak nie do końca traktuje jak ja słowo "być"...
 ...w rytmie bujającego się tramwaju próbuje nakierować swoje życie we właściwy kierunek co i rusz stukocąc jak one...postanowiłem uciec od tego całego zniewolonego kręgu stolicy i ugotować coś wyjątkowego...
 ... w delkatesach "na polnej"bez trudu dostałem górkę cielęcą...po oczyszczeniu jej z błon po ówczesnym obmyciu pod zawsze chłodną wodą w kuchni przekroiłem na pół po długości i pokroiłem w plasterki a mięso zupełnie naturalnie od niechcenia ukształowało się w łezki,po wrzuceniu do metalowej miski mięso zaadoptowało sie w niej na dobre...
 ...w lodówce na dnie leżały dorodne pieczarki o dziwo białe i pełne aromatu z dumą zerkając na szalotkę w złocistej suchej skórce która tak zupełnie nieświadomie kryła w środku głebię smaku... po obraniu szalotkę pokroiłem w piórka i zacząłem smażyć na klarowanym maśle rumieniąc ją namiętnie,pieczarkę pokrojoną w cząstki wielkości czosnku dorzuciłem do garnka gdy szalotka była już mocno zrumieniona i smażyłem je na złocisty kolor...
 ...na oddzielnej patelni podsmażyłem cielecinę na złocisto rumiany kolor doprawiając ją solą morską gruboziarnistą i świeżo zmielonym czarnym pieprzem...kiedy mięso skwierczeć zaczęło podlałem je delikatnie kieliszkiem wybornego Reslinga pozwalając by ogień wstąpił niczym anioł na patelnie i strawił alkohol zostawiając cudny aromat wina... wszystko zsumowałem do jednego garnka podlewając śmietaną trzydziestosześcio procentową a lekko odparowując nadałem kształt kremowości tej potrawie... na sam koniec zerwawszy rosnący "tu" za oknem w kuchni tymianek cytrynowy i oskubawszy zielone listowie dołożyłem je do mojego "veal Zuriche"...
 ...czym prędzej wypiekłem pełnoziarniste bułki i nalałem do kokilki gulasz...
 ...w dole co raz rzadszy stkukot obcasów naprzemian ze stukotem tramwajów  przypominał mi o kończącym się dniu... umościłem sobie miejsce hedonistycznej ostoi na tarasie i smakując się w wyjątkowym aromatem duszonej cielęciny z kieliszkiem Reslinga oddałem się kontemplacji... aż ocknął mnie dzwonek i wizyta zupełnie bez zapowiedzi i przewidywalności z tygodniowym milczeniem... i z tym Jej rozumieniem słowa "być"...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz