poniedziałek, 5 września 2011

smaki letnich pikników...

 ...spacerując po rozgrzanych od słońca chodnikach,powolnym krokiem przepychany przez pędzących przechodniów śpieszących się do niewiadomo jak biurnych miejsc...sprawiwszy wyalienowanie sobie niczym prezent gwiazdkowy zasnuty w myślach roztargnionych skierowałem swe kroki ku parkowi ujazdowskiemu...
przechadzając się alejkami szukałem trawiastego miejsca by móc rozłożyć koc rozsiadając się wygodnie z koszykiem pełnym smakowitych niespodzianek na szybki  lunch w plenerze...
 ...kiedy szła alejką od strony Aleji Róż lekko kołysząc biodrami,wyprostowana z włosami lekko rozwianymi przez lekki wiaterek a promienie słoneczne odbijały się w jej ciemnych okularach byłem pełen radości że przyjeła moje nietypowe zaproszenie na spotkanie w czasie lunchu...nie mówiąc jej co planuje...
 ...siedząc na przyjemnie rozgrzanym kocyku tuż nad stawem,gdzie słońce na wodzie tworzyło świetlane mazaje, zamachawszy przywołałem ją do siebie...zasiadła na kocyku lekko zdziwiona kiedy wyciągnąłęm z koszyka
butelkę chłodnego Chardoney i dwa kieliszki...postawiłem dwa talerze i wyjąłem srebrny komplet sztućców tym większe obserwując jej zaskoczenie...
 ... na talerze nałożyłem kawałki zapiekanego łososia,listki botwinki,gacamole i wszystko skropiłem oliwą limonkową...cudny zapach uniósł się nad talerzami...
 ...dnia poprzedniego kupiłem swieży filet z łososia,pokroiłem na nieduże kwadraty posoliłem solą morską i włożyłem na noc do marynaty z białego wina,oliwy,koperku i plasterków czerwonej pomarańczy... do pieczenia znów posypałem solą morską i różowym pieprzem dokładając plastry pomarańczy i koperek z marynaty... w 10 minut łosoś był idealny jeszcze lekko niedopieczony w środku o aromacie przyprawiającym mnie o zawrót głowy, by nie zepsuć całości pomyślałem o młodych listkach botwinki,i pikantnej guacamole ale takiej krojonej w kostke z jalapeno skropione sokiem z limonki i oliwą, całości miała dopełnić oliwa limonkowa,podgrzałem ją a do środka wrzuciłem otartą skórkę z niej króciutko parząc w oliwie i wydobywając jeszcze więcej aromatu, po przestygnięciu dolałęm doprawiony solą i cukrem sok z limonki i całośc była gotowa... simply Delicious...
 ...do kieliszków nalałem chłodne Chardoney. Kropelki od razu zrosiły scianki kieliszków i rozpoczeliśmy piknikowe poznawanie smaków...śmiejąc się sączyliśmy wino... zajadając się...co i rusz przeciągle spogłądała mi w oczy przyprawiając mnie o zawrót głowy i lekki stan miłosnego uniesienia swoim perlistym uśmiechem...
 ...sporym zaskoczeniem dla Niej był fakt że to nie koniec uczty kiedy zabrałem jedne talerze a wyjąłem mniejsze,tak samo postępując ze sztućcami...
 ...na talerzyk położyłem bezę,z koszyka wyjąłem worek do szprycowania pełen bitej śmietany nacisnąłęm tworząc na bezie esyfloresy i przyłożyłem kolejną bezę,z małego pudełeczka wysypałem jagody które odrazu przykleiły się do śmietany i mój deser Pavlova dla niej był już gotowy...lekko zaskoczony już na sam koniec dowiedziałem się gdy odprowadziłem ją do pracy że to jej ulubiony deser dla którego zawsze traci głowę,ale kazała sobie przyrzec że tego nie będę wykorzystywał... całując mnie na pożegnanie w pełnym zgiełku skrzyżowania Mokotowskiej z Koszykową... znów poczułem się tak szczęsliwy jak nigdy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz