wtorek, 6 września 2011

leśne spaceru owoce


 ...jadąc przed siebie w ten sobotni poranek, zaraz po tym jak zabrałem ją ze skrzyżowania tu na sadach żoliborskich,pełen wyczekiwania obrałem kierunek północny by jak najszybciej wybyć od tego wielkomiejskiego szumu tygodnia,gdzie stres przeplata się z zabawą, a obowiązek z frywolnością i ludzie pełni życia stają się zupełnie bez sił tuż po piątkowym fajrancie... pomysł na spacer po lesie w ten wrześniowy czas nie mógł być niczym innym jak próbą złapania równowagi między codziennym wyścigiem szczurów a pozostawaniu w zgodzie z ze swoim Ja....
 ...przechadzając się tu i tam co i rusz zglądając pod brzozowe zagajniki czy aby nie ma tam kurek prowadziliśmy rozwlekłe pogaduchy o tym i tamtym nie wlokąc przeciągle żadnej z myśli jak gdyby niewypowiedzianie porozumieni iż czas odpocząć od trudnych kwestii...
 ...przez konary drzew promyki słońca rozświetlały jej twarz nadając niezwykle urokliwy blask któremu jak zawsze nie mogłem się oprzeć,spojrzenia posłyłane od niechcenia znów wprawiły mnie w zakłopotanie iż język mój zapodział się gdzieś w ustach i tak dotarliśmy na polanę...
 ...deszcz nie wiele myśląc tak zupełnie bez ostrzeżenia runął na budowany właśnie przeze mnie świat legowiska z kocem w roli głównej...lekko zmoczeni w pośpiechu śmiejąc się wskoczyliśmy do auta i rozpoczeliśmy powrót z niedoszłego grzybobrania przystając na chwile na poboczu zakupiłem kurki niezbędne do obiadu...cóż las okazał się pustym skarbcem jedynie pełnym komarów...
 ...wchodząc do mieszkania jeszcze nie wyschnięci czym prędzej zająłem się obiadem...wstawiłem wodę na conchiglie i zająłem się sosem... kurki oczyściłem i dobrze wypłukałem, szalotkę pokrojoną w drobną kostkę  wrzuciłem do głebokiej patelni na roztopione masło pozwalając skwiercząco jej pomrukiwać,kiedy szalotka rumiana słodko pachnieć zaczęła wrzuciłem kurki krótko soterując je na silnym ogniu by dusić ich za długo nietrzeba było,kiedy i na grzybach rumieniec się szczycić zaczął wrzuciłem szyjki rakowe smażąc chwile aż masło ponownie skwiercząco da znak do kolejnych działań,posoliłem,dodałem pieprz z młynka i wlałem pół kieliszka wina białego które mocą swą nawet sflambirować się dało...na koniec zalałem wszystko śmietanką trzydziestosześcio-procentową i pozwoliłem by gotując się chwilę mogła odparować,na sam koniec zerwałem kilka łodyk kopru rosnącego tu za oknem w kuchni i zsiekawszy dodałem dopełniając wszystko nieziemskim aromatem...a teraz wrzuciłem makaron pochłonięty sosem zupełnie o nim zapomniawszy... ugotowane duże muszle poukładałem na głębokim talerzu do past i polałem tym wyjątkowo pachnącym sosem kurkowo-rakowym...
wniosłem talerze do salonu osnutego półmrokiem zza okna,dostrzegając jak już niczym nieośmielona zamieniła swoje wilgotne ubrania na kolejną moją koszulę z tym swoim uroczym wdziękiem kryjąc rumieniec zakłopotania...dookoła kołdry rzuconej od tak na srodek podłogi świeczki się paliły dając wyjątkowy nastrój...
 ...kiedy rozkoszny uśmiech pełnej rozkoszy płynącej z podniebienia rozświetlił jej twarz znów poczucie przemiłej satysfakcji z trudu jaki włożyłem dostapił na moje ego...zajadając wciąż smialiśmy się z  przedpołudniowej wycieczki do lasu,moknięcia w deszczu,plagi komarów,pysznych kurek i głebokiego smaku Rieslinga...
 ...myślac sobie simply is delicious...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz