niedziela, 12 lutego 2012

..."świeży" lęk i niesforne myśli...

...powietrze w sypialni zgęstniało niczym tłamszone przez wielką tłocznię...tłocznię niesfornych myśli...6:05 mrok nad Alejami zaczyna powoli ustępować budzącym do życia ledwie dostrzegalnym reakcjom termojądrowym zachodzącym na słońcu...jakaś niezwykła siła nie pozwalała na sen...zasłużony,okupiony nocnymi mailami z Nią gdzieś z drugiej półkuli...gdzie internet jest najtańszy między ichnią czwartą a siódmą rano...
...poczucie pustki w łóżku sprawiło że nie mogłem dłużej leżeć...coś pchało mnie każąc,przymuszając, z grymasem bólu pod wpływem nieskoordynowanych ruchów jeszcze zaspanych mięśni...do jak najszybszej ewakuacji z pod parzącej samotnością kołdry...pośpiesznie założyłem ubranie,buty,płaszcz,owinąłem się szczelnie szalem i wybiegłem zatrzaskując za sobą drzwi...a echo niesione po klatce zdążyłem jeszcze usłyszeć wybiegając z budynku...
...niezwykle silny mróz otoczył mnie z każdej strony swoją nieznośną lekkością bytu-po prostu nadszedł nie zapytawszy nikogo o zgodę i sympatię...głęboki oddech pobudził wszystko co jeszcze spało do życia w moim organizmie przyprawiając o ból płuc ale nie mogłem nie zaciągać się wciąż na nowo i jeszcze raz i jeszcze aż nozdrza zaczęły sklejać się ze sobą...tak jakbym chciał się za coś ukarać biczując siebie za pomocą tej mroźnej rózgi...potrzebowałem obecności ludzi,ich mijania na ulicy,tego gwaru im towarzyszącemu,tych uśmiechów wymienianych,spojrzeń rentgenujących wszystkich dookoła...jak by ich obecność miała mnie wybawić od niesfornych myśli kłujących od środka...
...zacząłem iść w kierunku ronda Dmowskiego...samochody tłoczyły się na każdym pasie ruchu...tramwaje swym stukotem o zmrożone szyny wybijały rytmiczny marsz ku poskromieniu tychże myśli...złakniony odwzajemnienia spoglądałem na ludzi idących,wysiadających z tramwajów,znajdujących się w tych wszystkich restauracjach serwujących śniadaniowe menu i usadawiających przy wielkich przeszklonych ścianach nawołując głód każdego przechodnia do wybudzenia się z letargu...
...ludzie z przerażającą mnie swobodą są zamknięci za szczelną barierą słuchawek ipodowskich zmierzających niczym w szczelnych kopułach z wyznaczonym azymutem między drogą do pracy a ścieżką kariery zamknięci w sobie prą ku celowi mijając się co dzień latami nawet nie wymieniają spojrzeń...tym bardziej mnie obcego w tym hermetycznym strumieniu ludzi pędzących Alejami o szóstej trzydzieści pozbawili złudzeń nie rzuciwszy nawet przepraszam potrącając,przepychając kiedy zatrzymałem się nie mogąc się otrząsnąć z ich obojętności...zawróciłem,przyśpieszyłem kroku w oszalałej ucieczce przed nieszczęsnym wpadnięciem w taki nurt i czym prędzej skręciłem w Nowy Świat...
...chciałem uciec sam nie wiem przed czym...musiałem biec...powietrze paliło płuca,kaleczyło usta swą mroźną etykietą,smagało policzki chłodem rujnując cały system termoregulacyjny...przyprawiając wątrobę o mdłości...z tarczycy zdejmując resztkę tyroksyny...gdzieś na wysokości Ordynackiej płuca pozbawiły mnie złudzeń...dławiąc się kaszląc i parując wszelkimi możliwymi częściami ciała usiadłem na ławce próbując złapać oddech...w głowie mi się kręciło... mięśnie drgając w częstoskurczu pozbawiły mnie resztek godnego wyglądu...
...nagle do mnie dotarło to ostatnie zdanie w Jej mejlu...które niczym pędzący parowy pociąg pcha mnie dzisiejszego poranka po powykrzywianych torach mych myśli..."zwiedziliśmy jeden z sierocińców.dzieci tu są śliczne i kochane...kiedy i My będziemy mieli takie?..."
...to nie pozwalało mi spać i pchało w ten niemal samobójczy pęd...to lęk...ten sam co wygnał mnie z sypialni zagęszczając powietrze...lęk przed tym że nigdy wcześniej nie stawiałem się w roli ojca...ojcowie powinni znać odpowiedzi na wszystkie pytania i umieć wszystko naprawić a ja???
...ja nawet nie wiem jak długi jest wszechświat,dlaczego "ul" właśnie tak się nazywa...a tym bardziej nie wiem jak złożyć rozwaloną pozytywkę...ja...ja co najwyżej umiem połączyć smak teriyaki z wołowiną choć najbardziej cudowny jest połączony z łososiem...
...ojciec przez całe dzieciństwo burzył we mnie wolę walki,tłamsił wytrwałość podkopując tym samym moje poczucie siły tak potrzebnej do trwania w dzisiejszym zwariowanie pędzącym świecie aksjo-normatywnym...nie chcę być jak on z tą swoją wyższością i pogardą dla ludzi innych niż on sam...a jednak lęk przed tym czy wartości którymi sam się kieruje przekazane potomstwu nie narażą go na kpiny,agresję,w końcu marginalizację...
...oddech stał się płytszy,dłonie przestały się trząść wraz z resztą członków...silny głód zaczął ściskać mój żołądek wypierając z niego powoli lęk...musiałem czym prędzej wrócić do domu by coś zjeść...chciało mi się tłuszczu...przeszedłem na drugą stronę ulicy do delikatesów i kupiłem świeże podgardle,kawałek słoniny,i łopatki oraz cebulę...
...wszedłem do mieszkania powitany radosną ciepłotą...dołożyłem drwa do kominka...położyłem zakupy na stole,umyłem ręce...lęk gdzieś zniknął...odszedł...pewnie na chwil parę...
...słoninę pierwszą pokroiłem w drobną kostkę i podlawszy odrobiną wody zacząłem dusić pod przykryciem...resztę pokroiłem w kostkę o grubości centymetra...obrałem cebulę i również ją łkając niemiłosiernie pokroiłem w kostkę...kiedy po około piętnastu minutach skwarki zmiękły odkryłem je i pozwoliłem by ze słoniny zrobił się smalec...w tej niedużej ilości tłuszczu zacząłem smażyć kolejno podgardle i łopatkę...tylko gdy mięso zrumieniło się z każdej ze stron dorzuciłem cebulę...posoliłem,dodałem pieprzu a także pieprzu ziołowego w sporej ilości,liść laurowy,ziele angielskie...i dusiłem wszystko razem aż woda odparuje,cebula delikatnie zacznie się rozpadać a zapach docierający do mojego nosa nasunie na wspomnienia rozmowę z moim Dziadkiem z tej wschodniej części Polski...zawsze kiedy było świniobicie Dziadek przyrządzał "świeżonkę"...pamiętam tą ostatnią kiedy byłem już na tyle duży by móc mu pomagać i uczyć się zarazem...a Dziadek opowiadał...o tym co w życiu ważne,czym się kierować,którędy iść i na co uważać...choć za największych wrogów ludzi zawsze uważał nas samych...to mówił o respekcie do natury i poszanowania jej integralności...nagrzałem piekarnik...mięso ciągle mieszając dusiłem powoli rozkoszując się tym zapachem tłustego mięsa z odrobiną przypraw...mięso powoli mięknie i staje się chrupiące rumieniąc się z każdej strony...włożyłem bułki razowe do piekarnika...posiekałem natkę rosnącą "tu" na oknie w kuchni...mięso wraz z odrobiną tłuszczu i kawałkami cebuli i skwarek wyłożyłem do talerza który zazwyczaj służy mi do podawania past...zaparzyłem herbatę w dużym kubku...i rozpocząłem rozkoszowanie się tym cudowną w smaku i aromacie " świeżonką"...pamiętając słowa Dziadka jakże cenne w tych lękliwych dla mnie chwilach...i znów poczułem się małym chłopcem któremu Dziadek pokazał że w ciemności nie ma się czego bać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz