niedziela, 21 października 2012

...Chłodnika popioły...

...ciepłe promienie Słońca przedarły się przez chmurne białe kłęby wijące się nad Warszawą tworząc smugę  świetlanego obrazu malującego się po krajobrazie budynków...pędząc ponad dwieście kilometrów na sekundę odbijają się w metalowych zdobieniach dachów nagrzewając je...drobiny wody pozostałość po nadrannej rosie wyparowują w mgnieniu oka...czyniąc dachy odblaskowym pejzażem stolicy ponad kamienicami...zbudziwszy się w pustym łóżku...z twarzą zwróconą w kierunku wielkiego sypialnianego okna...wyczekując  by odbite promienie nieco z wolna dotarły do szyby w sypialni by potem przebiwszy się przez nie pozostawiwszy na niej niemalże całe swe ciepło otuliły tymi resztkami moją nędzną twarz wysuniętą tuż nad kołdrę...żywiącą nadzieję iż ostatek szczęścia płynący z nich zakryje te rodzące się z każdym porankiem wspomnienia...
...pod zamkniętymi powiekami gdzie oczy są szeroko otwarte patrzące z całą premedytacją na powracające obrazy...nos niczym olfaktometr przywoływał pachnące powietrze,rzeczy,rośliny i jedzenie...uszy słyszały stukoty wielkomiejskie...a dłonie teraz poruszające się gdzieś bezwiednie w kinestetyczny sposób przywołują ten dzień przeżywając go co i rusz na nowo...scenariusz tego letniego pięknego dnia...
     ...poranek mijał szybko jakby gnany był nie wiadomo jaką siłą...czasu...poranna kawa popijana w pojedynkę na tarasie...widoki skąpanych w słońcu lipca oknach domów z naprzeciwka...niewyróżniające się neony...stukocące tramwaje,kobiece szpilki i warkoczące samochody korkujące się na światłach...pachnące gdzieś z dołu świeże pieczywo dowiezione właśnie do piekarni na dole...kwitnące zioła tu na oknie w kuchni...istota tego dnia już od początku nadawała mu pewien rytuał,magię jakby nie możność przeżycia go bez jakiegoś patosu była niemożliwa...
...już wczoraj poczyniłem wszelkie sprawunki...na bazarku kupiłem świeżą botwinkę...ogórki...trzy dni temu nastawiłem mleko na zsiadłe kupione u jednego rolnika co przywozi je na bazar...mam też jajka przepiórcze i kawałek upieczonej górki cielęcej...czyli wszystko by zrobić chłodnik...
...wszystko chciałem by było wyjątkowe jak wyjątkowa miała być ta niespodzianka...wczoraj umówiliśmy się na lunch...koło czternastej...specjalnie nie mówiąc Jej gdzie się spotkamy...z jedną wielką niespodzianką w tle...
...dokończywszy kawę wziąłem się do pracy...z głośników popłynęła muzyka...Sade znów nuciła o "Znalezionej Miłości"...
...umyłem botwiny liście i położyłem na ściereczce do osuszenia przy otwartym oknie kuchennym...gdzie Słońce zaczynało zakradać się swymi promieniami...buraczki tak niewielkie oskrobałem małym nożykiem brudząc sobie na purpurowo palce...następnie starłem na tarce takiej zwykłej jak babcia mawiała jarzynowej...nim posiekałem liście wraz z łodygami...pod małym rondlem z nalaną wodą w ilości pół litra którą osoliłem,osłodziłem i lekko zakwasiłem zwykłym octem podpaliłem płomień który swym żarem otulił spód rondla...nożem szybko pokroiłem liście wraz z łodygami  w cienkie paseczki...dorzuciłem do tej samej miseczki gdzie wcześniej starłem buraczki...gdy woda zawrzała a aromat octu dotarł do mych nozdrzy spróbowałem wody dosyć za słonej,za słodkiej i nie dość kwaśnej...kilka mililitrów octu zmieniło ten stan...wyrównując tą symbiozę smaków...wrzuciłem botwinkę i dalej podgrzewałem aż zagotuje się by potem dość szybko zdjąć ją z ognia i przestawić na okno by lekki wiaterek powolnie studził ten wyjątkowo aromatyczny napar o słodkawo-kwaśnej nucie młodych buraczków...w tym czasie kiedy tak para coraz mniejszym stopniu się unosiła nad rondlem...umyłem ogórki dwie nieduże sztuki...obrałem ze skórki...i pokroiłem w drobną kostkę pół na pół cm...i wsypałem do większej miski...następnie z rosnących tu za oknem w kuchni ziół uciąłem trochę szczypioru takiego z dymki,i koperku...ich aromat kiedy zacząłem je siekać rozniósł się po okolicy swą mała nicią ścieląc się po okolicznych dachach...dosypałem do ogórków i zamieszałem lekko osoliwszy je by soki zaczęły nawzajem się przenikać...po chwili dodałem ciut więcej niż pół litra mleka zsiadłego...i zamieszałem...kiedy botwinka całkiem już wystygła a napar nabrał prawdziwie purpurowej głębokiej barwy zmieszałem wszystko razem i spróbowałem...lekko kwaśny od octu i mleka smak całkiem złamany słodkością i słonym smakiem...aromat botwiny koperku i dymki wprawiał w zachwyt moje kubki smakowe a świeżość ogórka tylko była kropką nad i...wstawiłem do lodówki by jak najszybciej się schłodził...
...teraz tylko kwestia dodatków...jajka przepiórcze usmażyłem na  sadzone na lekko rozgrzanym maśle...tak by ich nie ze smażyć je zbyt mocno i by żółtko pozostało delikatnie ścięte tak na mollet...lekko posolone i oprószone pieprzem...usmażone przełożyłem do pojemniczka delikatnie by nie zniszczyć żółtek...następnie wyciągnąłem upieczoną górkę cielęcą...aromatyczną,o wyraźnym zapachu pieczeni i pieprzu którym była przyprawiona...pokroiłem ją w cienkie plasterki a następnie w julienne...i też przełożyłem do pojemniczka...
...ten dzień w swej wyjątkowości nie mógł pozostać przy czymś tak prostym jak chłodnik...choć na pewno bardzo pożywny potrzebował jakiegoś finału...zwieńczenia...czegoś wspaniałego...ekskluzywnego...a i prostego zarazem...żywiąc wciąż zasadę iż "delicious is simply"...postanowiłem zrobić mus czekoladowy...
...najpierw wstawiłem z dwóch pomarańczy sok w małym rondelku i z kilkoma łyżkami cukru i podpaliłem gaz pod nim by gorące płomienie niczym słońce z dachów odparowały niepotrzebne ilość wody a pozostawiły w nim niezrównanie aromatyczny syrop z pomarańczy...kiedy syrop był już niezmiernie gęsty aż cukier zaczynał się delikatnie karmelizować zdjąłem go z ognia...i kiedy tak jeszcze resztki pary wzbijały się w górę postawiłem na rondlu miseczkę z pokruszoną gorzką czekoladą dwiema tabliczkami...i zalałem ją stoma mililitrami gorącej śmietanki 36%... w plastikowej miseczce wlałem ćwierć litra śmietanki na oko dałem cukier puder i zacząłem mikserem ubijać śmietanę...po chwili kiedy śmietana zgęstniała i nie była zbyt słodka a czekolada już całkiem się rozpuściła...wtedy połączyłem składniki miksując już na niższych obrotach...mus zaczął gęstnieć...zrobił się mocno,mocno czekoladowy lekko gorzkawy nie za słodki i nie za mdły...i wtedy dodałem ten gęsty syrop słodki,lekko kwaśny i intensywnie pomarańczowy...kiedy mus całkiem połączył się z nim...wprawił mnie w niesamowity nastrój...ten nieziemski smak...przełożyłem do dwóch filiżanek i wstawiłem do lodówki posypawszy je z wierzchu otartą skórką z pomarańczy pogłębiając ten stan radości jaki we mnie wstąpił...wszystko było już gotowe...
...napisałem Jej gdzie się spotkamy o 14...na razie nie odpisała...zacząłem pakować powoli rzeczy do koszyka...bulionówki na chłodnik,kieliszki do lekkiego wina musującego...mały kocyk i obrus...zabrałem także mały wazonik,sztućce,serwetki chroniące przed ochlapaniem...w przenośnej lodóweczce spakowałem chłodnik i dodatki do niego,mus czekoladowy...
...w między czasie wziąłem prysznic...lekko chłodna woda o odświeżającym dotyku muskała moją skórę...a ja w cudownym nastroju nie mogłem się wprost doczekać czekającego mnie wydarzenia...wycierając się ręcznikiem sprawdziłem telefon...jeszcze nie odpisała...odepchnąłem ten niepokój jaki zaczął pukać do mych drzwi...jako coś tak niedorzecznego iż w mym doskonałym dniu nie miał mieć miejsca...
...wyprasowałem białą koszulę...i białe płócienne spodnie...założyłem granatowy pasek i zamszowe granatowe buty...koszuli nie wpuszczałem w spodnie i nie dopinałem dwóch dolnych ani górnych guzików...podwinąłem rękawy...spryskałem się cytrusową wodą od Armaniego...przejrzałem w lustrze...z pod koszuli lekko prześwitywała opalenizna...
...zaniosłem wszystko do samochodu...a następnie wróciłem się po najważniejsze...już od kilku tygodni czekał na ten dzień...na swoją Premierę...otworzyłem pudełeczko tak niewielkie a jednocześnie skrywające wszelkie moje nadzieje...
...zbiegawszy pędem po schodach jak uczniak zeskakując z dwóch ostatnich schodków gnając przed przeznaczeniem by jakiś demon nieopatrzności nie zadrwił ze mnie tej chwili...
...zaparkowałem przy ulicy Lennona...przeszedłem się alejkami próbując odnaleźć to samo miejsce w którym przed rokiem też jedliśmy tuż obok stawu...obładowany niczym wielbłąd niosłem wszystkie sprawunki trawa była niedawno skoszona i zagrabiona lecz woń jej rozpościerała się po całym parku...nadając taki świeży wydźwięk...mijałem ludzi to spacerujących,to biegnących gdzieś w tylko sobie znanym kierunku...
...rozłożyłem kocyk na trawie zajmując spory kawałek przed stawem... na jego środku obrus...było tuż przed 14...lekko poddenerwowany rozstawiłem naczynia...i usiadłem wypatrując Jej...w lodówce czekało specjalnie kupione na tą okazję włoskie wino musujące "Antica Fratta Franciacorta"...przechadzający ludzie przypatrywali mi się z lekkim zdziwieniem jakbym przypominał im o tym całym "romantyzmie" jak o jakiejś wadzie chorego umysłu...miłościwej chorobie serca a może ...czas wlókł się...minęła czternasta...
...telefon milczał...rozsiadłem się wygodniej...wyczekując wpatrzony w kierunku alei Róż...by tak jak tamtego dnia przeszło rok temu weszła w aureoli słonecznych promieni i idąc alejkami kołysała biodrami przyprawiając mnie o przyśpieszone tętno...
...chmury sunęły niespiesznie po błękitnym nieboskłonie...Słońce przedzierając się przez nie co i rusz to naświetlało alejki to chmury je ocieniały niczym klisze fotograficzną...starsza kobieta z wózkiem i kilkuletnim chłopcem bawiła się ganiając po trawie...zapomniawszy na chwile o swojej metryce,zmartwieniach i bolących stawach...mijana przez zaangażowane w rozmowę ze sobą dwie młode panie w tych biurystycznych uniformach zupełnie nierozumiejące ani zachowania ani radości jaka widniała na twarzy starszej kobiety...
...telefon się nie odzywał...kolejne osoby idące parkiem z zaciekawieniem przypatrywały się samotnemu mężczyźnie siedzącemu na kocu w parku...z nakrytym obrusem,kieliszkami do szampana,i pięknymi polnymi kwiatami w wazonie...
...przed piętnastą pozbierałem naczynia pieczołowicie chowając je do koszyka...idąc wolnym zrezygnowanym krokiem usłyszałem nagłe bip!bip! telefonu ...i pełen nadziei która teraz z prędkością dwustu kilometrów na sekundę wdarła się do mojego serca wrzącym strumieniem...by gdy zacząłem czytać słowa na ekranie zawrócić ku umysłowi spalając się całkiem... wraz ze słowami Narada/Nie będę/Sorry...
...w domu z należnym mu szacunkiem schowałem chłodnik i mus do lodówki z "popiołową" nadzieją ścielącą się w sercu...o kolację...pomyślałem więc że zabiorę Ją z pod pracy...wsiadłem do samochodu i pomknąłem ku rogu Koszykowej i Mokotowskiej...zaparkowałem tak by widzieć wejście do Jej biurowca...z rodzącym się małym "feniksem" w mym sercu...w tle słuchającym śpiewającej Sade...czas płynął powoli...ludzie zmierzali pośpiesznie do swych domów...gnając do tramwai;autobusów...zrobiło się późno...biurowiec zaczęli opuszczać tłumnie ludzie...świadcząc o kończącym się dniu biurokracji...po chwili wyszła Ona ubrana w grafitową bluzkę z krótkim rękawem i białą ołówkową spódnicę...jasno kremowe szpilki...które od pierwszego kontaktu z chodnikiem zaczęły stukotać...a tuż za Nią wyszedł kierownik...przeszli razem na drugą stronę ulicy...rozbawieni...on otworzył Jej drzwi do swojego samochodu do którego wsiadła...drzwi się zatrzasnęły...silnik zaryczał jakby tylko jego dźwięk był słyszalny w tym wielkomiejskim tumulcie...chwile nie ruszali...Bip!bip! telefonu rozerwał na strzępy nowo narodzonego 'feniksa' z treścią Spotkanie/Późno/Zmęczona/Dziś Nie...przejechali obok...w kierunku alei Ujazdowskich...a Sade nuciła swą piosenkę o Jezebel gotowej zrobić wszystko by dostać się na wymarzony szczyt...
             ...minęło południe...słońce dawno przestało swym ciepłem przebijać się przez szyby sypialni...i jak co dzień bez sił próbuje odbudować swój świat na nowo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz