piątek, 27 stycznia 2012

..."To" i czarna ziemia...

...tuż przed południem pędząc z północy wdarłem się w stolicy odmęt... tętniące ulice swymi świetlnymi pulsatorami spowalniają i przyśpieszają rytm tego miasta czyniąc go niepowtarzalnym...ciut przed tym jak zaparkowałem swoje auto w podziemnym parkingu zawiał wiatr przynosząc niezbyt mroźne powietrze i chmurę wolno opadającego śniegu...wszedłem do mieszkania,na pozór nic w nim się nie zmieniło...po za tym iż nieco chłodniejsza panowała w nim atmosfera...walizkę postawiłem w sypialni...za oknem śnieg swymi niezwykle wielkimi płatkami i powolnymi ruchami powietrza poganianego przez wiatr zaczął przykrywać dachy Warszawskich blokowisk,biurowców,wieżowców i tych pozapominanych kamienic...przypomniałem sobie iż nie wziąłem torby z "darami" przywiezionymi z nad morza i zawróciłem gnąc schodami w dół by zaraz wracać tak na górę...
...powoli zamknąłem za sobą drzwi bez trzasku,zdjąłem kurtkę,szal,buty i wszedłem do salonu...wtem z głośników zaczął wydobywać się głos Marii Callas śpiewającą przepiękną arię z "Madame Butterfly" Pucciniego...w kuchni stał mój sąsiad z dołu...ekspres nagrzewał się powoli próbując nadrobić stracony czas...sąsiad trzymając w ręku małą butelkę ze zraszaczem psikał wodą na moje zioła stojące teraz "tu na oknie" w kuchni...z pieczołowitą dokładnością starał się by żadnego nie przegapić,nie pominąć...kiedy go przywitałem był niezwykle przestraszony i zażenowany do tego stopnia iż dostał hiperwentylacji...z kieszeni wyjął papierową torbę i zaczął intensywnie oddychać...po chwili uspokoił się...usiadł na fotelu zaskakując mnie trochę swoją swobodą i zaczął przepraszać...że on nie chciał...że tylko wpadł podlać zioła(fakt zostawiłem  jego matce klucze na wszelki wypadek)...gdyż myślał iż na długo wyjechałem...i za arię...opera to jego jedyna przyjemność...oraz grzebanie w czarnej ziemi bo ona jest czystsza niż najbielsze kłamstwo...
...muszę Ci się odwdzięczyć powiedziałem...zostań na obiedzie...mam złowionego na wędkę śledzia atlantyckiego...ładna sztuka miała ze czterdzieści centymetrów...a póki co to zrobię kawy... sąsiad podał mi swoją filiżankę...zupełnie bym zapomniał że przecież cierpi na nerwicę natręctw lękając się brudu tego świata...wliczając to także mój bród...
...choć i tak robi postępy...wcześniej niczego nie dotykał a tu siedzi w moim fotelu...postawiłem przed nim parującą filiżankę z intensywnym aromatem kawy...rozpaliłem w kominku...blask i ciepło bijące od niego rozległo się po salonie powoli i dostojnie...
...za oknem przestało sypać,a zza przewianej przez wiatr chmury wyjrzało niezbyt wysoko osadzone na horyzoncie słońce...jego krwisto pomarańczowe promienie skrzyły się figlując po dachu kamienicy z naprzeciwka...znamionując tym samym ochłodzenie się aury na zewnątrz...
...uwielbiam taką pogodę rzekłem...
...wtem sąsiad zaczął mówić...jakby słowa dojrzewały w nim czekając na tą chwilę kiedy nie pytane będą mogły wylać się z tej skrytki...nie lubi stycznia...właśnie wtedy dokładnie szesnastego dwa lata temu wydarzyło się "To"...wracał z pracy jak co dzień koło szesnastej...jak co dzień na kolację kupił córce jej ulubionego świeżo wypieczonego croissanta...był umówiony z tą panią z jednej z tych piekarni co sami wypiekają na miejscu pieczywo by zawsze przed szesnastą wstawiała kilka sztuk miedzy innymi dla niego...otworzył drzwi mieszkania lekko zgrzany,w ich bloku z wielkiej płyty jak zwykle nie działała winda...rozebrał się i rozejrzał po pustym mieszkaniu...dopiero kiedy odkładał rogala do szafki zauważył liścik...nawet w pierwszym momencie ucieszył się że żona zadbała by się nie martwił...zadbała...by się nie martwił-na zawsze...ale on ciągle się martwi...o córkę...do dziś wspomina smak tych croissantów lekko rozmoczonych przez łzy...i wydźwięk słów rozlanych po białej kartce papieru "tak naprawdę nigdy Cię nie kochałam"...
...kiedy on tak opowiadał w salonie zrobiło się przytulnie ciepło od kominka...a ja postanowiłem że zajmę się obiadem...wyjąłem śledzia...wypatroszonego świeżego,przedzieliłem na pół i odciąłem kręgosłup i głowę...dwa piękne płaty czystego mięsa pozbawiłem resztek ości...osoliłem i popieprzyłem...schowałem do lodówki...kromki lekko wyschniętego pieczywa tostowego pozbawiłem skórek...pokrojone w kostkę wrzuciłem do blendera...zerwałem kilka gałązek natki,koperku,tymianku,rozmarynu i drobno zsiekałem...uruchomiłem blender mieląc pieczywo na drobny puch...dorzuciłem zioła i wspólnie przez chwilę miksowałem tworząc jednolitą i na wpół sypką masę coś a'la bułkę tartą o łąkowym aromacie ziół...w moździerzu zmieliłem kilka ziarenek pieprzu,ziela angielskiego i goździków...jedną z moich ulubionych mieszanek...i dodałem równie mieszając całość...
..."To" zmieniło cały jego miniświat nad którym myślał że ma kontrolę...teraz nie miał do kogo wracać każdego wieczora,ani dla kogo wysilać się w pracy...nie widział sensu golić się aż w końcu nawet wstawać z łóżka...to trwało miesiącami...zaszył się w myślach gdzie "To" zawiązywało jego życie na supły każdej nocy na nowo...po kilku miesiącach jego matka zorganizowała pomoc...po której myślał że sobie poradzi...zaczął szukać córki i żony...i kiedy w Londynie zobaczył Nowego odprowadzającego jego córkę do szkoły znów pękł...kolejne miesiące gdzie z nikim nie rozmawiał...walcząc z samym sobą i rodzącym się lękiem przed całym światem...
...wziąłem kilka borowików suszonych i ugotowałem je...wstawiłem także ziemniaki na piure...wziąłem także małą cebulę i pokroiwszy w drobną kostkę wrzuciłem na rozgrzane masło skwierczące na patelni...obłędny zapach rozpierzchł się po kuchni i salonie...zmniejszyłem ogień....cebula nabrała złocisto brunatnej barwy i słodkawego aromatu...grzyby gdy już się ugotowały odcedziłem...wszystko razem z cebulą usmażoną wrzuciłem do blendera i zmiksowałem na gładka masę...ziemniaki już prawie zmiękły...
...pamięta to jak dziś jej szyderczy śmiech wśród jej znajomych(jego kumpli z pracy można było zobaczyć co najwyżej na "skypie")z tej jego porażki życiowej jak to określił...kiedyś jak pracował w tej dużej firmie informatycznej pracowali nad dużym projektem...właściwie on miał inne zadania ale cała firma "żyła"tym projektem...i to on któregoś dnia siedząc po godzinach z kumplem odpowiedzialnym za jakąś tam część znalazł pomysł na progres...tak iż następnego dnia kolega przedstawiając to "rozwiązanie" pomógł innym na złączenie wszystkiego w całość i firma odniosła pełen sukces na rynku informatycznym...kolega nigdy nie wspomniał o jego współudziale...sam awansował i po niedługim czasie stał się współudziałowcem tej firmy...a on pozostał w cieniu nie mając złamanego grosza ze swojego pomysłu...choć może to i dobrze...wtedy Olga ich córka zaczęła chorować,jak każde dziecko w przedszkolu...on miał pracę zadaniową więc poświęcił się Oldze...nie brał dodatkowych zleceń,harował jak szalony i pędził do domu...a żona zaczęła "mieć nadgodziny"jak wtedy myślał...gdy jej o tym wydarzeniu opowiedział nie rozumiał dlaczego uznała go za frajera i nieudacznika wyśmiewając przy każdej okazji wśród znajomych...ciągle nie może przestać tak o sobie myśleć...
...ziemniaki zacząłem odparowywać...tłukąc je niemiłosiernie dodałem odrobinę masła i śmietanki kiedy pozbyłem się już grudek dodałem zmiksowane grzyby sprawiając iż zapach tego piure stał się obłędny...
...obrałem marchewkę i pora...rozdrobniłem w kostkę...marchew zblanszowałem,by następnie podsmażyć ją krótko na maśle razem z porem...
...do małego rondelka wcisnąłem cytrynę dodając łyżkę miodu i wody...oraz świeżo zmielony czarny pieprz zagotowując wszystko razem sprawiając radość każdemu kto tylko mógł to powąchać...
...dziś są w sądownej separacji...może spotykać się z Olgą...ale nie stać go na bilety do Londynu...po utracie pracy wynajął to wspólne mieszkanie i płaci z nich przysądzone jeszcze wtedy gdy pracował(będąc na zwolnieniu) alimenty...sam zamieszkał z matką...i chciałby mieć w sobie na tyle odwagi by wyjść na spacer po jak to określił "brudnych stolicy ulicach"...ale on nie lubi stycznia gdyż w styczniu wydarzyło się "To"...
...filety śledziowe obtoczyłem w tym ziołowym crust'cie i położyłem na rozgrzanym oleju...zapach skwierczącej ryby sprawił iż sąsiad na chwilę zaniemówił...otworzyłem schłodzoną butelkę chilijskiego Casas Patronales ze szczepu sauvignon blanc...
...na talerzu który pozwoliłem sąsiadowi umyć tuż przed  wraz ze sztućcami położyłem grzybowe piure na wierzch filet śledziowy w ziołowej panierce obok podsmażony por i marchew...polałem pomadą miodowo-cytrynową...smak okazał się nieziemski...niezwykłe połączenie aromatów świeżych ziół z grzybami śledziem i miodem przyprawił nas obu w lekki stan uniesienia tak iż zapomniawszy o wszystkim zupełnie niefortunnie tuż po obiedzie zaproponowałem spacer gdyż właśnie słońce miało powoli zacząć zachodzić skrząc się w pozostałościach po około południowej śnieżycy...
...wtem rzucił przekątnie pytanie czy kiedyś będzie mógł pogrzebać trochę przy ziołach...i wyszedł nie czekając na odpowiedź ściskając w kieszeni swą papierową torbę...
...i zostałem sam z jego czarnym jak ziemia światem poprzecinanym przez białe kłamstwa...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz