poniedziałek, 9 kwietnia 2012

...gorących rozmyślań pełna wanna...

...odkręciłam kurek z gorącą wodą, napełniając wannę, do środka wlałam odrobinę olejku migdałowego i wsypałam troszeczkę soli mineralnych tych z Morza Martwego cudnie aromatyzowanych drobinkami czekolady...zapaliłam świeczki,ustawiając je gdzie tylko się dało,koło lustra, na toaletce,przy oknie...nastawiłam płytę Morcheeba "Charango"...zapach czekolady i migdałów wypełnił całą łazienkę razem z parą z gorącej wanny...obok postawiłam cooler z lodem i szampanem moim ulubionym Piperem pewnie za nazwę...wślizgnęłam się do środka ostrożnie...czując jak gorąca woda okala całe moje nagie ciało...wreszcie mogę rozpocząć celebrować swój mały tryumf w pracy...ale o tym powiem Jemu dopiero jutro...jak wszystko wejdzie w życie...przecież nie mogłam przyćmić tego na co tak czekał od dawna...
...o 5:30 jak zawsze pobiegłam na pływalnię...po szybkim śniadaniu wyszykowałam się do pracy...czekając na tramwaj lekko się spóźniający...myślałam że dziś wszystko było wolniejsze i bardziej zdezorganizowane ode mnie... nawet ten gość w płaszczu i trampkach ledwo co zdążył na spóźniony tramwaj biegnąc co sił ostatnie sto metrów,zdyszany już się tak nie przygląda...wysiadłam na Placu Konstytucji...kupując sobie bajgle i kawę w Coffee Heaven...weszłam do firmy ...usiadłam przy biurku..przeczytałam ostatni raz raport i z czystym sumieniem zaniosłam dyrektorowi...zdziwiło mnie jak kazał zamknąć za sobą drzwi i usiąść...lekki niepokój opanował mnie przez chwilę...i jego głos taki tubalny...właściwie nigdy nie zastanawiałam się nad nim...powyżej metra osiemdziesięciu...o szczupłej,wysportowanej sylwetce okupionej długimi godzinami na firmowej siłowni,szatyn z niebieskimi oczami koło pięćdziesiątki...zawsze prosił by zwracać się do niego po imieniu...precyzyjnie wytyczając kierunek...zaimponował mi wtedy w Indiach swoim hartem ducha i zimną krwią nawet przy największych niedogodnościach...
...kiedy jego sekretarka postawiła na małym stoliku przy sofach kawę zaproponował byśmy dalszą część rozmowy dokończyli tam...poczułam się nieswojo...słyszałam parę plotek o takim przyjaznym zwalnianiu pracowników średniego szczebla przedstawiając im to jako jedyny środek zaradczy dla dalszego rozwoju firmy w taki sposób iż sami w to uwierzyli...
...zaczął szybkimi pytaniami o moją wizję pracy w firmie...o mój rozwój...o plany... by po kilku naprędce wydukanych przeze mnie odpowiedziach przejść do sedna...mój kierownik rozstaje się z firmą...dlatego raport miałam dostarczyć osobiście jemu...a jego propozycja to objęcie tego stanowiska...własne zamykane biuro,dziesięć osób pod sobą, podwyżka rzędu trzydziestu procent plus premia za wyniki i konkretny tor dalszej kariery...
...wreszcie mój sukces...tak się ucieszyłam i byłam z siebie taka dumna...zupełnie nie pomyślawszy o Krzyśku...odchodzi sam? a może go zwolnili,tyle czasu się kumplowaliśmy,wspólne śniadania,czasem lunche...i te długie pogawędki...muszę do niego zadzwonić... jutro mój debiut w roli kierownika Działu Analiz...na porządkach minęło mi całe popołudnie...no i ta dwugodzinna narada w dziale Kadr...Nie przepadam za naszym dyrektorem personalnym...niski, grubszy facet w okularkach sprawiający wrażenie jakby patrzył na wszystkich z góry...za tym swoim IQ 188 i psychologią ukończoną na Cambridge...
...już 16...tak ten dzień szybko zleciał a dziś jeszcze miałam iść na kolacje do Jego rodziców...
...nie wiem dlaczego prosił bym wyszykowała się wieczorowo tzn nie wiedziałam dopóki nie dotarłam na miejsce...
...nalałam sobie kolejny kieliszek Pipera...dolałam ciut gorącej wody...zanurzyłam się po szyję...
...znów w zatłoczonym tramwaju,z tymi robotnikami śmierdzącymi kiełbasą i fajkami...teraz jako kierownik to będę mogła zlecić komuś taką analizę tego segmentu...całą drogę przegadałam z Andżelą...gratulowała mi i gratulowała,fakt ciągle nie mogę uwierzyć iż ta przełomowa chwila nastała dziś...
...po powrocie wzięłam prysznic i się wyszykowałam...wieczorowy makijaż...perfumy Kenzo Jungle czy Angel Tierrego Muglera...sama nie wiem...ale co ja na siebie mam założyć...wieczorowo...nie wiem co On  miał na myśli...założę mała czarną,czarne rajstopy i szpilki te czarne z czerwoną podeszwą powinno być ok...zadzwonił do drzwi...zawsze jak wiem że zaraz Go zobaczę to w mym podbrzuszu "latają motylki"...otworzyłam...stał trzymając na ręku płaszcz w granatowym garniturze,śnieżno białej koszuli smokingowej zapinanej na złoto-czarne wkręty i granatową muchą...pachnący Givenchy Pi...wyglądał oszałamiająco...przywitał mnie tym swoim pocałunkiem za który byłabym w stanie oddać dzień ze swojego życia...nogi jak zawsze miałam z waty...wyszliśmy...
...po półgodzinnej jeździe znaleźliśmy się prawie pod moją firmą...byłam lekko zaskoczona...nigdy nie mówił mi że rodzice mieszkają w tym apartamentowcu po drugiej stronie...na początku mojej pracy zastanawiałam się jakiego pokroju ludzie mieszkają tam na najwyższych piętrach...
...wjechaliśmy windą wprost z podziemnego parkingu...stylizowaną na taką bardzo starą...na ostatnim piętrze wysiedliśmy...nad głową szklana kopuła przykrywała klatkę schodową...dając delikatną poświatę zachodzącego słońca...zapukał...potężne drewniane drzwi otworzyły się...za nimi stała Jego mama...tak samo uśmiechając się jak wtedy gdy pierwszy raz się zobaczyłyśmy...ubrana w gustowny kostium...weszliśmy do salonu...gdzie antyki,skórzane fotele,kanapy nawet nie rzucały się w oczy...na ścianie jakiś futurystyczny obraz...ale wszystko zdominował widok przez wielkie od podłogi do sufitu okno z widokiem na mieniący się w zachodzie słońca Park Ujazdowski...
...przedstawił mnie swojemu Ojcu...również pod muchą jakby wrócił właśnie z opery...dystyngowany,obyty na pozór miły ale nie mogłam rozgryźć czy jego ciepło zawsze jest takie chłodne czy to chłód okrył na chwile udawaną ciepłotą...nagle pojawił się kelner z tacą z szampanem...kieliszek...góra dwa tak sobie ustaliłam...kiedy zaczęłam rozmawiać z Jego ojcem dostrzegłam w Nim to napięcie...tak bardzo mu zależało na akceptacji ojca...choć wiem że nie lubi go jako człowieka...to jednak całe życie pragnął być przezeń zaakceptowany...usiedliśmy do stołu...podano przystawkę...jakieś "fła gra" czy coś takiego...z gęsich wątróbek...hmmm naprawdę pyszne...z sosem pomarańczowym...rozmowa kleiła się tak trochę sztywno...musiałam odpowiadać na pytania o mojej pracy...prawie się nie wygadałam o awansie...
podano zupę...krem szparagowy z homarem...pytania o nas...
cóż wszystko dobre,smaczne ale nie umywało się do tego jak On gotuje...na główne danie podano jagnięcinę z kuskusem i sosem rozmarynowym który popsuł cały smak jagnięciny...pytania o naszą przyszłość..
ale deser Pawłowa przebił wszystko...ostatnio jadłam...hmm...zrobiony przez Niego w Parku Ujazdowskim...tak pamiętam...pytanie z tych trudnych o nasze możliwe zaręczyny wywołały tylko uśmiech na mojej twarzy...patrzyłam na Niego i widziałam tą niepewność zniewalaną przez miłość w jego oczach...a ja znów czułam się jak bym miała szesnaście lat i przeżywałam swoją pierwszą miłość...
wytworny wieczór minął nadzwyczaj szybko, po kilku kieliszkach wina które wypił Jego ojciec zauważyłam iż nawet śmieje się z moich głupawych żartów...około dwudziestej drugiej skończyliśmy w całkiem przyjaznej atmosferze...Jego mama ciągle skrywająca za uśmiechem wszechogarniający smutek,Jego ojciec który podobnie jak mój dyrektor personalny patrzył na mnie i na swojego syna lekko z góry i My...szczęśliwi...nie mogący oderwać od siebie oczu...uśmiechając się zalotnie...
...Piper właśnie się skończył...woda w wannie ostygła...świeczki się po części powypalały...a ja marzę o daniu mu pozytywnej odpowiedzi na ostatnie pytanie ojca...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz