czwartek, 12 stycznia 2012

...przełamując fale...

...otworzyłem oczy...mrok otaczał całe pomieszczenie...zza okna szum fal rozbijających się o brzeg tłamsił ciszę w niewspółmierny do wiatru wydźwięk...przez okno widok wzburzonego morza skupiał wzrok,po niebie wicher gna kłębiące się chmury...w powstałej w nich dziurze Księżyc w pełni roztoczył łunę blasku od horyzontu po brzeg skąpany w bałwanach morskich...na lśniące morze w tej poświacie mógłbym patrzeć godzinami nie zapadając się w nudnej senności odmenty...co i rusz ku temu blaskowi latarnik odpowiadał swoją łuną...
...Ona wyjechała do Indii na jakąś trekkingową wycieczkę którą w ramach integracji zorganizowała Jej firma...
niby mogłem jechać z Nią,choć wiedziałem jak zależy Jej by znajomi z pracy poznali mnie...jakaś część mnie pragnęła pozostać nieZnajomym...ukrywawszy się w tej odległej korporacyjnemu światu firm krainie zwanej po prostu Domem...gdzie po zamknięciu drzwi czas spowalnia a rzeczywistość przenosi nas w inny wymiar ...pozwalając by utopijne marzenia o beztroskim funkcjonowaniu bez pośpiechu,bez całej tej gonitwy za tym by jednocześnie "być" i "mieć",bez groteskowej zabawy w "podchody biurowe" ...stanęły przed nami na wyciągnięcie ręki tak realne i bliskie...gdzie kolacja jest wydarzeniem na miarę "Obiadów Czwartkowych" z całym przepychem i idącą w parze konwersacją...
...pozostawiony samemu sobie miotany chmurnymi myślami uciekłem od wielkomiejskiego życia bez Niej...choć na chwilę...odsapnąć,złapać oddech...
...przeprowadzić defragmentacje całej partycji płata czołowego by móc na nowo poukładać swoje ja...podjąć walkę z tymi dążącymi do samounicestwienia myślami pełnymi fal krytyki...biczujących niczym morze brzeg tą kruchą wątłą zamkniętą we mnie istotę samoświadomości...
...poranek nie nadchodził...chłód zaczął okalać pokój w tym niewielkim domku na skraju skarpy niedaleko Rozewia...domek ojca kiedy jeszcze wycieczki jak ta w którą teraz zabrał Mamę nie odebrały mu miłości do Bałtyku...a teraz gdzieś pewnie nurkuje na Oceanie Indyjskim...otuliłem się kocem,zaparzyłem kawy i popijając ją wpatrywałem się w zmierzające ku brzegowi fale przełamywane przez skały u podnóża skarpy...
...rankiem udałem się do kuzyna ojca który mieszka tu całkiem niedaleko do naszego domu i dogląda go w zimie...po ciepłym przywitaniu i wspólnym śniadaniu stryj nie krył ciekawości co  mnie tu sprowadza...zwłaszcza że ojciec dawno przestał nawet dzwonić...przyjął mój pomysł by wybrać się na  morze łodzią i połowić dorsza z niej...następnego poranka tuż przed świtem byliśmy umówieni...
...poszedłem na spacer...przez iglasty las w kierunku skarpy i odszukałem stare zrobione jeszcze przez dziadka drewniane schody prowadzące na dół na skalisty brzeg...jednak niewiele osób wiedziało że tu na  tej tak rzadko uczęszczanej plaży pełnej kamieni jest jedno zakole wolne od twardych śliskich głazów gdzie można się ukryć w blasku słonecznych promieni przed wiatrem ogrodzeni od morza wielkim kamieniem...
...przemiłe wspomnienie z poprzedniego lata kiedy pewnego piątkowego popołudnia podjechałem po Nią do pracy a kiedy wsiadła oświadczyłem że jedziemy na szalony weekend nad morze i że musi zmienić plany...faktycznie był szalony...dotarliśmy w nocy i od razu pobiegliśmy na skraj skarpy by co sił i rozwagi w nogach zejść schodami w dół i nie zważając na nic wbiec do morza wyjątkowo ciepłego tej nocy...a kiedy cali mokrzy wróciliśmy do domku otulić się wzajemnie sobą nawzajem rozgrzewając tak iż ostatnie krople morskiej wody wyparowały ze skóry wsłuchiwać się w szum przełamujących się o skalisty brzeg fal...
...sobotę i pół Niedzieli spędziliśmy na spacerach,rozmowach i wylegiwaniu się w owym tajemniczym miejscu gdzie rzadko kiedy czyjś wzrok dosięga...wtedy rozsmakowałem Ją w świeżo łowionych rybach...flądrze usmażonej na turystycznej kuchence na plaży...oprószonej tylko solą i pieprzem,lekko obtoczonej w mące...hmmm...kruchość rumianej skórki,delikatna konsystencja mięsa...no oczywiście ości zawsze dodają tylko uroku takiemu wspólnemu posiłkowi...zawsze można oblizać palce...
...po za spacerem po plaży w ten zimowy dzień i nieco wyziębiającym zwłaszcza gdy wiatr wiał od strony morza niewiele można robić w takim miejscu...większa cześć mężczyzn pływa na kutrach,a pozostała topi smutki w kolejno opróżnianych butelkach wina... stryj zaszedł do mnie spytawszy czy jeśli zjem dziś rybę to czy nie stracę ochoty na jutrzejszy połów...
...przyjąłem więc zaproszenie na obiad...stryj żyje skromnie a ciocia to urocza kobieta odkąd pamiętam krzątająca się po kuchni...a ja zawsze lubiłem jej pomagać...wszedłem do kuchni ciocia kończyła właśnie porcjować już wyfiletowanego dorsza,oprószyła solą i pieprzem i wrzuciła w mąkę...dostałem bojowe zadanie obrania ziemniaków i kilku cebul...z małego worka foliowego tajemniczo brązowo-ciemnego ciocia wysypała do miseczki kilka mrożonych podgrzybków które jak sama mówiła nazbierała we wrześniu...pocięła w plastry...tuż obok gdy z ledwością wyrobiłem się z obraniem na czas cebuli sprawnym ruchem pokroiła ją w pół krążki i wsypała na patelnię jeszcze zimną z odrobiną oleju na dnie...wstawiła ziemniaki soląc tylko sobie znaną miarą szczypt tak jakby liczyła wypadające ziarenka soli...kiedy cebula lekko się zeszkliła a nawet rzekłbym zarumieniła znacznie ciocia wrzuciła podgrzybki dorzucając odrobinę masła...i soląc i pieprząc nieznacznie...na drugiej patelni rozgrzała olej i zaczęła obsmażać dorsza na rumiano z każdej ze stron...i tu nastąpiło coś czego bym się nigdy po cioci nie spodziewał z szafki wyjęła otwartą butelkę białego wina i dolała do duszących się grzybów by chwilę później dołożyć gęstą słodką śmietankę...obsmażone kawałki dorsza przełożyła do sosu i tylko pozwoliła by zagotowało się to wspólnie...cudny aromat grzybów i smażonej ryby docierał w każdy zakamarek moich nozdrzy budząc ospałe ostatnio wściekłe psy w moim żołądku...ziemniaki się ugotowały a ciocia potrząsając z lekka garnkiem odparowała je...na domiar złego wyjęła z lodówki zrobioną wcześniej kapustę kiszoną z odrobiną słodkiego jabłka i ostrej cebuli lekko kwaśną,słodką,cudną w swym małym kolarzu smaków...zjedliśmy a wyborny smak rozwiązał nam języki sprawiając iż po uczcie zostałem u nich do późnego popołudnia...
...wszedłem do pokoju usiadłem wpatrzony w morze i cieszący się na jutrzejszy rejs...
...zasnąłem...
...zbudził mnie silny wicher i szum jeszcze silniejszych fal...i wtedy to do mnie dotarło tak silne i pewne ...postanowiłem iż pozostanę niczym ten głaz broniący tak pięknego zakątka i będę przełamywał fale samokrytyki płynącej gdzieś tam z rozjątrzonej niskiej samooceny by to co Nas łączy pozostało niczym nie zmącone...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz