...czerwcowy wieczór nadchodził niepostrzeżenie...miałem ochotę zjeść coś prostego i frapującego zarazem oczywiście w jeszcze bardziej interesującym towarzystwie...,wiedziałem że pracuje do późna głodząc się od lunchu...niby niezobowiązująco zaprosiłem ją na kolacje do siebie... wpadłem na pomysł-orientalna sałatka z kaczą piersią...
moja lodówka przypomina te zaklęte miejsca gdzie znajdują się rzeczy które dodają życiu nowego smaku i aromatu często poniewierane ale zawsze cenione...wyjąłem piersi kacze na deskę i naciąłęm jej skórę ukośnie w dwóch kierunkach tworząc romby i położyłem ję do naczynia by móc je zamarynować...najpierw osoliłem nie zadużo doprawiłem przyprawą "five spices" sosem sojowym jasnym i odrobiną ciemnym(dla koloru)oraz miodem,cudowne połączenie aromatów było tylko preludium do momentu pieczenia tychże piersi gdzie zapach rozchodzi się po całej okolicy wprawiając wszystkich w pożadanie...piersi grzecznie leża w lodówce maserując się...do pozostałych składników ogórka,pomidora,odrobiny czerwonej cebuli,kiełków fasoli mung i słonecznika zrobiłem sos słodkie-chili:2szklanki wody,pół szklanki octu,szklanka cukru,pół główki czosnku,4 łyżeczki "sambal olku"-wszystko zagotowałem i zagęściłem mąką ziemniaczaną...
warzywa pokroiłem w julienne wyrzucając gniazda nasienne i wymieszałem wszystko razem z kiełkami,do środka wsiekałem kolędrę rosnącu tu za oknem w kuchni...z piekarnika dochodził mnie przecudny aromat kaczki orientalnej...kolacja gotowa...teraz pozostało mi stworzyć wyjątkowy nastrój...
...cholernie ciężki dzień w pracy,(dobrze że już za mną)nie miałam czasu zjeść poza służbowym lunchem w południe...jak to dobrze że mnie zaprosił w lodówce chyba została mi tylko zupa z niedzielii...biegiem,taksówka,winda(jeszcze tylko zerknę w lusterko czy wszystko wporządku...odrobina błyszczyka na usta i mogę go czarować jak zawsze,)podchodząc do drzwi niczego nieświadoma prze chwile pukałam kilkakrotnie,aż zobaczyłam kopertę ze swoim imieniem przyklejoną do drzwi-miałam wyjsć schodami na dach...dzień chylił się ku końcowi granat nocy przepędzał przepiękny amarant nieba tuż po tym jak słońce schowało się za horyzontem...na dachu stąpając delikatnie w szpilkach po żwirku dobiegał mnie dźwięk włoskiej opery cicho dobiegający od stolika stojącego na środku,całą ścieżkę wytyczały świece,na stole stał świecznik i dwa nakrycia,talerze przykryte błyszczącymi srebrnymi kopułami,i butelka cabernet sauvignion...tylko jakoś gospodarza mi brakowało,usiadłam nieczekając na niego...podszedł od tyłu,zdradzony przez zapach perfum,i zgrzytaniem żwirku...w ręku miał przepiękną różę...
gdy odkrył kopuły kryła się pod nimi kacza pierś w plasterkach poukłądana jak carpacio a na środku warzywa i kiełki okraszone słodko ostrym sosem...wszystko smakowało wybornie... i spędziłam najcudowniejszy wieczór,racząc się posiłkiem i konwersacją...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz